Żmij lubił pozory, zawsze go bawiły. Udawanie brudnego żebraka, odmieńca, przed którym normalni ludzie cofają się z obrzydzeniem, albo ogłupionego narkotykami dekadenta, o włos od stoczenia się na dno, który za złoto zrobi wszystko. Zarazem jednak ukrywał coś jeszcze – pustkę i samotność za murem zimnego spokoju, sarkastycznego uśmieszku, sztyletów.
Sen o lilii
Żmij lubił pozory, zawsze go bawiły. Udawanie brudnego żebraka, odmieńca, przed którym normalni ludzie cofają się z obrzydzeniem, albo ogłupionego narkotykami dekadenta, o włos od stoczenia się na dno, który za złoto zrobi wszystko. Zarazem jednak ukrywał coś jeszcze – pustkę i samotność za murem zimnego spokoju, sarkastycznego uśmieszku, sztyletów.
Agnieszka Hałas
‹Sen o lilii›
Stretch your arms out for the fire
for another dark desire
In the fields you burn with loss again
as you dream your life away
(Sirenia)
Dzień był zimny, ponury. Płatki śniegu wirowały w powietrzu, roztapiając się w zetknięciu z błotem pokrywającym ulice.
– Świece, świe-e-ce! – wołała ochryple rudowłosa, ośmioletnia na oko dziewczynka z koszem na plecach, kuśtykając przez kałuże. Powłóczyła prawą nogą, której kolano i stopa wykręcały się do wewnątrz. Wspierała się na kiju, a pełen determinacji sposób, z jakim stawiała kroki wskazywał, że jest przyzwyczajona do swojego kalectwa i stara się radzić sobie, jak może.
W miejscach, gdzie nie pokrywało ich błoto, jej bose stopy były sine z zimna. Przechodnie mijali ją obojętnie, czasem ktoś popatrzył ze współczuciem, nie zatrzymując się jednak.
Kanikeli przystanęła, żeby odpocząć i poprawić kosz na ramionach. Z rezygnacją zważyła w dłoni woreczek, w którym znajdował się całodzienny utarg – marnych kilka miedziaków. Jeśli przyniesie do domu tylko tyle, ojczym ją zbije… Jednak nie wyglądało na to, żeby miało jej się jeszcze dzisiaj poszczęścić. Zaczynało zmierzchać, ulice pustoszały. Zimno przenikało przez jej połataną sukienkę, gryząc aż do kości. Zdecydowała się wracać na przedmieście, na poddasze, gdzie matka o tej porze pewnie już miesza kaszę w garnku, ojczym popija na rozgrzewkę, jego mokre robocze ubranie suszy się przy palenisku. Może zlitują się, gdy zobaczą, jaka jest zziębnięta, i nie każą jej iść spać bez kolacji…
Pochłonięta marzeniami o cieple i jedzeniu przestała zwracać uwagę na otoczenie. Zresztą nawet gdyby w porę spostrzegła, co się święci, i tak nie zdążyłaby uciec.
Wypadli na nią z ciemnego zaułka – ulicznicy, bosi i równie obdarci jak ona. Jeden rąbnął ją pięścią w twarz, drugi zatkał usta i przytrzymał dziewczynkę na tych parę sekund, których trzeba było, żeby ściągnąć jej z pleców kosz i zerwać z szyi woreczek z miedziakami. Na koniec celny kopniak podciął jej nogi, obalając w błoto.
Tupot ich stóp ucichł, zanim Kanikeli zdążyła się podnieść, szlochając. Nawet nie chciała sobie wyobrażać, co będzie, jeśli odważy się wrócić teraz do domu, bez świec i bez pieniędzy.
Odszukała swój kij i dźwignęła się na nogi. Przenocuje gdziekolwiek bądź, a rano się zastanowi co dalej.
Pokuśtykała przed siebie, pociągając nosem i rozcierając zlodowaciałe ręce. Śnieg sypał coraz gęściej; szybko dotarło do niej, że nocleg w bramie nie wchodzi w grę. Ale domy mają przecież piwnice. I czasem bywa, że niedbała służąca zostawi nie zasunięty skobel w drzwiach od podwórza.
Zbudziła się, dygocząc. Nie od razu przypomniała sobie, czemu jest tak okropnie zmarznięta i czemu siedzi skulona na zimnej posadzce wśród jakichś rupieci, zamiast leżeć pod kołdrą na piecu razem z młodszym rodzeństwem.
Potem uświadomiła sobie, że w mroku pojawiła się jaśniejsza plama – zarys uchylonych drzwi, za którymi pełga czerwona poświata, a do jej uszu dobiegają głosy. Podniesione, gniewne głosy. Właśnie one wyrwały ją ze snu. Dziewczynka wahała się przez chwilę, lecz ciekawość była silniejsza od strachu. Podkradła się ostrożnie do drzwi i przytknęła oko do dziurki od klucza.
Pomieszczenie było nieduże i okropnie zagracone. Piętrzyły się tam księgi, na stole stały szklane naczynia o dziwacznych kształtach, na półkach połyskiwały słoje z podejrzaną zawartością. Żarzące się w palenisku węgle oświetlały sylwetki trojga ludzi – młodej kobiety z dzieckiem w ramionach, niechlujnie odzianego starca o rozwichrzonych bokobrodach oraz kogoś, kto miał na sobie ciemny płaszcz z kapturem nasuniętym tak nisko, że twarz ginęła w jego cieniu.
– Twoja siostrzenica zaklina, wielmożny panie, byś jej pomógł przez wzgląd na pamięć matki – odezwała się błagalnie dziewczyna, spoglądając to na jednego, to na drugiego z mężczyzn. – Mąż oddali ją, jeśli się dowie, że urodziła potworka…
Starzec roześmiał się chrapliwie, ponuro.
– Moja siostrzenica? Wzgląd na pamięć matki?! Wolne żarty. Wracaj do twojej pani i powiedz, że alchemik Vensel wielce się uraduje na wieść o jej hańbie, a jeszcze bardziej – jeśli usłyszy, że mąż ją przegnał z domu na cztery wiatry. Alchemik Vensel nie poczuwa się do związków z rodziną, jako że rodzina raczyła się go przed laty wyrzec i wykopać na ulicę bez grosza przy duszy, a szanowna siostrzyczka wraz ze swą córunią nie ruszyły wówczas palcem w jego obronie. Jazda, zabieraj się stąd razem z tym szkaradzieństwem!
Dziewczyna skuliła się, jakby ją uderzył. Dziecko zaniosło się dziwnym, cienkim płaczem, przypominającym miauczenie kota.
– Czekaj, Vensel – odezwał się zakapturzony. – Zastanów się. Eliksir do jutra straci moc.
– Nie pakuj w to nosa, żmiju! To nie twoja sprawa.
– Nie moja? Jak diabli moja! To ja go dla ciebie uaktywniłem, zakładając, że podzielimy się zapłatą jak zwykle! Poświęciłem czas i moc, i co?
– Bo nie wiedziałem, że chodzi o moją, bodaj ją Otchłań pochłonęła, siostrzenicę! Dobrze, jeśli aż tak bardzo potrzebujesz tych trzystu leri, sam ci tyle zapłacę, z własnej kieszeni!
– Vensel, stary głupcze! – Zakapturzony rąbnął pięścią w stół, aż zadzwoniły kolby. – Wiesz co to znaczy w oczach undyn, jeśli proszę o łaskę uzdrowienia dla kogoś po to, żeby potem wylać uzdrawiający eliksir do rynsztoka?!
– Więc idź do szpitala dla ubogich i wlej go do gardła pierwszemu lepszemu biedakowi! Żeby cię szlag, Brune! Też sobie wymyślił problem. Rób jak uważasz i nie zawracaj mi głowy! – Alchemik chwycił ze stołu płaską butelkę i pociągnął długi łyk. Jego wzrok padł na dziewczynę, tulącą niemowlę do piersi. – A ty co, jeszcze tu tkwisz? Precz, jazda, bo klątwą poczęstuję! – Złapał ją szorstko za ramię. – Albo nie! Sam cię wyprowadzę. Wstawaj!
Drzwi otworzyły się. Kanikeli ledwie zdążyła się cofnąć i przypaść do ziemi za wielkim kufrem. Mamrocząc przekleństwa, starzec powlókł dziewczynę w kierunku schodów. Choć sama trzęsła się ze strachu, przez cały czas usiłowała uspokoić dziecko, zanoszące się niesamowitym, miauczącym płaczem. W końcu opuścili piwnicę i wszystko ucichło.
– Przeklęty, zgorzkniały, mściwy kretyn – wymamrotał zakapturzony, stając w progu. – Dobrze. Skoro tak, od jutra szukasz sobie innego wspólnika, Vensel. Ja mam cię powyżej uszu.
Nagle znieruchomiał, nasłuchując, po czym jednym kocim ruchem pochylił się i schwycił Kanikeli za kark, wyciągając ją z kryjówki.
– A ty co tutaj robisz? – spytał z bezbrzeżnym zdumieniem.
Dygocząc od stóp do głów, dziewczynka otworzyła usta, ale nie była w stanie wydobyć głosu. Widząc jej strach, mężczyzna zsunął kaptur. Przez otwarte drzwi laboratorium sączyło się dość światła, by mogła się przekonać, że nie wyglądał ani trochę przerażająco. Był młody, a włosy spadające luźno na ramiona upodabniały go do studentów, którzy czasem kupowali od niej świece. Przez chwilę wydawało jej się, że jego oczy zamigotały żółto, ale musiało to być złudzenie.
Żmij, przypomniała sobie. Tak go nazwał ten cały Vensel. To słowo kojarzyło jej się mgliście z czymś złym, ze złą magią. Czarną magią – przeciwieństwem tej dobrej, srebrnej. Ale instynktem dziecka ulicy wyczuła, że nie musi się bać.
– Gdzie twoi rodzice? Jesteś bezdomna? – Gdy nadal nie odpowiadała, mężczyzna końcami palców dotknął jej czoła. Pokiwał głową, jakby nagle wszystko stało się dlań jasne.
– Czekaj. Załóż to, ogrzeje cię trochę. – Bezceremonialnie ściągnął z kołka przy drzwiach stary, połatany, ale ciepły watowany kubrak, pewnie własność alchemika, i podał jej. Potem zaryglował laboratorium, klucz od kłódki schował za obluzowaną cegłę w ścianie i wziął Kanikeli za rękę. – Chodź, sierotko. Odprowadzę cię do domu, ale wcześniej pójdziemy coś przegryźć.
W zaułku niedaleko portu, w drewnianej budzie mieściła się malutka jadłodajnia prowadzona przez odmieńców, otwarta niezależnie od pory dnia czy nocy. O późnych porach często można tam się było natknąć na prostytutki, przychodzące, żeby pokrzepić się kęsem gorącej strawy, poprawić makijaż i posiedzieć chwilę w miejscu przyjaźniejszym niż ulica. Jednak tej nocy było za zimno nawet dla nich. Śnieg sypał gęsto, jakby nigdy nie miał przestać.
Buda w środku nie wyglądała zachęcająco, wiekowe stoły lepiły się od brudu, ale jedzenie dawano tam dobre. Kanikeli dostała zupę z soczewicy, chleb, wędzoną makrelę i nic więcej nie trzeba jej było do szczęścia.
Jestem pierwsza? Naprawdę? Cóż, w takim razie powiem, że mam nadzieję nigdy tego Żmija nie spotkać. Za bardzo by mi się spodobał.