– Ale Piorun chce się bawić z tobą – powiedziała z uporem dziewczynka, patrząc na mnie tak, że przypomniały mi się wszystkie trzeciorzędne horrory o opętanych dzieciach i psychopatycznych morderczyniach. Zrobiłem krok do tyłu, czując w duchu gwałtowną tęsknotę za tymi normalnymi praskimi kamienicami, które już odwiedziłem, z ich całkowicie normalną galerią drobnych pijaczków, kłótliwych emerytek, dresiarzy i nastoletnich matek. Czy w tej obłąkanej kamienicy nie mieszka nikt normalny?
Żołnierzyki
– Ale Piorun chce się bawić z tobą – powiedziała z uporem dziewczynka, patrząc na mnie tak, że przypomniały mi się wszystkie trzeciorzędne horrory o opętanych dzieciach i psychopatycznych morderczyniach. Zrobiłem krok do tyłu, czując w duchu gwałtowną tęsknotę za tymi normalnymi praskimi kamienicami, które już odwiedziłem, z ich całkowicie normalną galerią drobnych pijaczków, kłótliwych emerytek, dresiarzy i nastoletnich matek. Czy w tej obłąkanej kamienicy nie mieszka nikt normalny?
Agnieszka ‘Achika’ Szady
‹Żołnierzyki›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Agnieszka ‘Achika’ Szady |
Tytuł | Żołnierzyki |
Opis | Zawód ankietera ma swoje plusy i minusy. Zwiedza się miasto… Poznaje się wielu ciekawych ludzi… Czasem tak ciekawych, że wolałoby się jednak ich nie poznawać. |
Gatunek | realizm magiczny |
Kamienica mieściła się w centrum Warszawy. No, nie w centrum w sensie nazwy dzielnicy – na planie miasta widać, że Plac Wileński znajduje się na Pradze – ale w sensie bycia głęboko wewnątrz miasta. Czułem się tu nawet bardziej „w mieście” niż w okolicach Dworca Centralnego, które mimo intensywnie prowadzonej zabudowy nadal wydawały się smętnym wygwizdowem.
Trafiłem tam w ramach mojej pierwszej pracy, którą było przeprowadzanie ankiety na temat liczby i rozkładu godzin oglądania telewizji. Pukałem do kolejnych drzwi, zadawałem te same pytania, oglądałem standardowe reakcje ludzi: od przeganiania mnie wyzwiskami poprzez „paaanie, a kto by to tam liczył!…” aż do zainteresowania, czy to jakiś konkurs i co można w nim wygrać.
Idąc tak od jednej przedwojennej kamienicy do drugiej, minąłem monumentalny szpital kolejowy położony przy skrzyżowaniu, z którego ruszały dzwoniące tramwaje. Na otoczonym przystankami placyku stał Pomnik Braterstwa Broni Armii Czerwonej, zwany potocznie „Czterema śpiącymi” – figury zamyślonych żołnierzy były tak zaśniedziałe, że wyglądały jak pokryte pleśnią. Za szpitalem była duża, czteropiętrowa kamienica ze śladami pocisków na murach i oknami zabitymi dyktą. Z balkonów pozostały już tylko wystające metalowe szyny, podobne do obgryzionych kości. Sąsiedni budynek był w niewiele tylko lepszym stanie, ale jeszcze zamieszkały. Wszedłem do mrocznej, pachnącej kurzem klatki schodowej. Drzwi zamknęły się za mną same i znalazłem się jakby w innym świecie, w rozproszonym świetle sączącym się przez brudne szybki, wśród obcych zapachów, nawet hałas ulicy ledwie dobiegał, jakby te zmurszałe, przedwojenne drzwi były dźwiękoszczelnym cudem techniki.

Mimo że zwiedziłem już kilkanaście równie starych kamienic, w tej czułem się jakoś dziwnie. Nawet zapach był inny: tamte domy woniały wilgocią murów, grzybem, kiszoną kapustą i kocimi sikami, tutaj pachniało starym drewnem i czymś, czego nie byłem w stanie zidentyfikować. Drewniane schody nie trzeszczały – przeciwnie, wydawały się jakby… gąbczaste? Oczywiście wiedziałem, że to tylko złudzenie. Drewniana poręcz przez dziesiątki lat dotykania częściowo się starła i twardsze drewno słojów tworzyło na niej połyskliwe karbowania. Wszedłem na ostatnie piętro, zawsze tak robiłem, bo przyjemniej było „zaliczać” kolejne mieszkania schodząc w dół. Po drodze zauważyłem, że na każdym piętrze drzwi były inaczej umieszczone: dwoje naprzeciwko i jedne w narożniku; dwoje niesymetrycznie, jakby z przesunięciem; jedne w narożniku i jedne w prostopadłej ścianie… co ciekawe, nie było widać żadnych śladów zamurowywania, jakby od początku kamienica była zaprojektowana w taki sposób.
Na czwartym piętrze odsapnąłem (schody były strome) i wcisnąłem staroświecki, okrągły przycisk dzwonka przy framudze drzwi, których dwa wąskie, cięte w ozdobne prostokąty, skrzydła pomalowane były odłażącą ciemnobrązową farbą. Ze środka nie dobiegał żaden dźwięk. Zresztą, w ogóle w całym tym budynku panowała dziwna cisza: żadnych odgłosów radia czy telewizji, hałasujących dzieci czy choćby szczekającego psa. Dlatego niemal podskoczyłem, gdy znienacka stuknęły otwierane drzwi za moimi plecami.
– Oni nie otworzą – usłyszałem nieco zdarty damski głos. Odwróciłem się, podświadomie oczekując widoku wścibskiej staruszki szpiegującej sąsiadów, tymczasem w uchylonych drzwiach stała wysoka dama w nieokreślonym wieku i szarozielonej sukni przypominającej strój sprzed pierwszej wojny światowej.
– Nigdy nie otwierają – dodała tajemniczo i znikła za drzwiami, cicho zamykając je za sobą, zanim zdążyłem się do niej zwrócić z ankietowym pytaniem. Postałem chwilę, gapiąc się bezmyślnie na nieczytelną mosiężną wizytówkę, wzruszyłem ramionami i zszedłem piętro niżej. Drzwi z kawałkiem obszarpanego czerwonego dywanika zamiast wycieraczki wyglądały nawet sympatycznie. Zadzwoniłem. Coś zaszurało i otworzył mi zgięty w pół dziadek, woniejący stęchlizną – a może to jego mieszkanie śmierdziało, trudno powiedzieć. Wydał z siebie niesamowity charkot, patrząc na mnie z dołu jakby chciał wyciągnąć szyję niczym E.T.
– Dzień dobry, jestem z firmy…
– ChchchrrrSZSZSZkhhhhhrrr…
– E, prowadzę takie badanie… na temat oglądalności, wie pan… – wykute na blachę formułki zamierały mi na ustach pod niesamowitym spojrzeniem tego człowieka, lustrującego mnie z dołu do góry wzrokiem ryby dwudysznej. Dźwięki zresztą też wydawał podobne. Kiedy po raz kolejny na moje pytanie zakaszlosyczochlupotał, bąknąłem „To ja przepraszam” i szybko zbiegłem piętro niżej, zapomniawszy zapukać do drugich drzwi.
Z tego wszystkiego zapomniałem, na którym piętrze jestem i dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że na drugim. To było to piętro z trojgiem drzwi, choć dopiero teraz zobaczyłem, że te w narożniku zrobione są z byle jak pozbijanych kawałków dykty i wyglądają raczej na wejście do jakiegoś składziku. Zebrałem się w sobie i zadzwoniłem do pierwszych z brzegu.
Otworzyła mi mała dziewczynka, cztero- albo pięcioletnia. Wpatrywała się we mnie nieruchomym, uporczywym spojrzeniem, jakie czasem mają dzieci w tym wieku. Przywołałem na twarz profesjonalny uśmiech.
– Dzień dobry, ja z firmy ankieterskiej, czy jest ktoś z rodziców?
– Nie ma, ale jest Piorun. Chcesz się pobawić? – zapytała. Już miałem zapytać, kim jest Piorun, kiedy w mroku korytarza za jej plecami zobaczyłem dużego, wilczurowatego psa. Nie warczał, wpatrywał się we mnie takim samym nieruchomym, taksującym spojrzeniem jak dziewczynka. Zwilżyłem językiem wargi.
– E-em, chyba nie. Nie mam czasu się bawić. To ja już pójdę.
– Ale Piorun chce się bawić z tobą – powiedziała z uporem dziewczynka, patrząc na mnie tak, że przypomniały mi się wszystkie trzeciorzędne horrory o opętanych dzieciach i psychopatycznych morderczyniach. Zrobiłem krok do tyłu, czując w duchu gwałtowną tęsknotę za tymi normalnymi praskimi kamienicami, które już odwiedziłem, z ich całkowicie normalną galerią drobnych pijaczków, kłótliwych emerytek, dresiarzy i nastoletnich matek. Czy w tej obłąkanej kamienicy nie mieszka nikt normalny?
Ostrożnie, bokiem podszedłem do przeciwległych drzwi. Kiedy nacisnąłem dzwonek, dziewczynka zrezygnowała wreszcie z gapienia się na mnie i zamknęła się z powrotem w mieszkaniu. Dopiero wtedy odwróciłem się przodem do drzwi, przed którymi stałem. Zdębiałem: pokryte były cieniutką warstewką szarej pleśni. Nigdy nie słyszałem, żeby drewno mogło zapleśnieć. Odsunąłem się z obrzydzeniem. Chyba nikt tu nie mieszka, przecież żaden normalny człowiek nie dopuściłby do tego, żeby drzwi mu spleśniały…
„Normalny”. Patrząc na mieszkańców tej kamienicy, wyobraziłem sobie, kto mógłby mi otworzyć i zbiegłem na dół, w ogóle już nie dzwoniąc do drzwi na pierwszym piętrze. Zamierzałem opuścić ten dom wariatów, ale kiedy byłem już przy wyjściu, zobaczyłem mężczyznę otwierającego położone w głębi sieni, za schodami drzwi, których początkowo nie zauważyłem. Wyglądał normalnie: drobny, przygarbiony, lekko łysiejący, odziany w sweterek, który mgliście skojarzył mi się z którymś z moich nauczycieli z podstawówki. Może to sprawiło, że obowiązkowość zwyciężyła i podszedłem do niego z profesjonalnym uśmiechem.
– Dzień dobry, reprezentuję firmę ankieterską, czy mógłby mi pan odpowiedzieć na kilka pytań…
Proszę – odparł matowym, bezbarwnym głosem, wchodząc do mrocznego przedpokoju.
Wąski korytarzyk, w którym się znalazłem, od góry do dołu wypełniony był półkami, na których stały pięcio- czy sześciocentymetrowe figurki żołnierzy, uporządkowane, jak mi się zdawało, według epok i armii. Na ile mogłem stwierdzić w panującym półmroku, były bardzo realistycznie pomalowane. Wyglądało to bardzo dziwnie: zazwyczaj w przedpokoju ludzie mają jakiś wieszak, lustro, czasem obrazki albo coś podobnego – tu były tylko te półki, jak w jakimś magazynie. Mógłbym przysiąc, że reszta mieszkania też jest cała obudowana tymi półkami… dziesiątki, setki małych żołnierzyków, z karabinami, szablami, rusznicami, pikami…
– Widzę, że podoba się panu moja kolekcja – zaszemrał gospodarz, widząc kierunek mojego spojrzenia. – Zbieram żołnierzyki już od wielu lat. Jedna figurka za każdy tysiąc poległych na polu bitwy…
Przeszedł mnie dreszcz. Szybko zadałem pytania z ankiety, uzyskując odpowiedzi, jakich można się był spodziewać (nie wiem, nie oglądam, nie mam ulubionego kanału), pożegnałem się i wyszedłem. Kiedy znalazłem się na ulicy, miałem wrażenie, jakbym wrócił z jakiejś długiej podróży. Przeszedłem do następnej kamienicy. Na dole miała sklepik spożywczo-alkoholowy, a w bramie słychać było pomstowania jakiegoś faceta, że jak złapie tego pierdolonego kota, to go, kurwa, zajebie. Odetchnąłem z ulgą. Tu przynajmniej mieszkali normalni ludzie. Nie żeby mili i przyjaźni, ale przynajmniej normalni.
Skończyłem robotę z ankietami, po kilku miesiącach podłapałem następną, lepszą i zapomniałem o tamtej kamienicy. Przypomniałem sobie dopiero niedawno, natrafiwszy przypadkiem na Onecie na informację o zagadkowej zbrodni w okolicach Dworca Wileńskiego. W jednym z tamtejszych domów w pustym mieszkaniu znaleziono zwłoki mężczyzny w średnim wieku pokryte setkami niewielkich nakłuć. Prawdopodobnie zmarł w wyniku wykrwawienia.
Najdziwniejsze jest to, że podobno całe jego ciało porośnięte było pleśnią.
