„Wychwyt Grahama” to pierwszy – po wydanej przed pięcioma laty dwutomowej edycji „Wierszy zebranych” – tom nowych liryków Jacka Podsiadły.
Modlitwa ostatniej szansy
„Wychwyt Grahama” to pierwszy – po wydanej przed pięcioma laty dwutomowej edycji „Wierszy zebranych” – tom nowych liryków Jacka Podsiadły.
Jacek Podsiadło
‹Wychwyt Grahama›
Zapewne niewielu jest w Polsce pisarzy-poetów, na książki których oczekuje się z niecierpliwością; tym bardziej w tym – i tak nielicznym – gronie brakuje autorów młodych, na poetyckim dorobku. O ile bowiem spokojni o popyt na własną twórczość mogą być literaci znani i uznani (jak np. nobliści Czesław Miłosz i Wisława Szymborska bądź nagrodzony przed trzema laty Nike Tadeusz Różewicz), o tyle tomiki ich znacznie młodszych kolegów po piórze nie dość, że ukazują się najczęściej w śladowych ilościach (dla wielu nakład kilkuset egzemplarzy to wprost nieosiągalna granica), to na dodatek okazują się finansową klapą (praktyką się stało, iż autorzy do wydawanych książeczek bardzo często dokładają z własnych kieszeni). Z różnych zresztą powodów: począwszy od braku reklamy (bo przecież książka, także poetycka, jest w dzisiejszych czasach towarem na sprzedaż), poprzez fatalną dystrybucję (a raczej jej brak), aż po – choć te mają najmniejszy na to wpływ – względy czysto artystyczne. Od każdej jednak reguły są wyjątki. Od kilku już lat sztandarowymi postaciami młodej – lecz mimo wszystko nieubłaganie się starzejącej – polskiej poezji są dwie postaci: Marcin Świetlicki i Jacek Podsiadło (na szczęście po piętach depczą im już Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Krzysztof Siwczyk, Mariusz Grzebalski, Jacek Gutorow, Darek Foks i inni). Obaj debiutowali, na łamach krakowskiego „bruLionu”, jeszcze w latach 80-tych; obaj w chwili obecnej od swego macierzystego pisma dość mocno się odżegnują, co wynika jednak głównie z przyczyn światopoglądowych, korzenie swe mających daleko poza względami artystyczno-estetycznymi. Obaj doczekali się statusu poetów – niemal (bo sami raczej takiemu ich postrzeganiu się przeciwstawiają) – kultowych. Jak niegdyś Rafał Wojaczek, Edward Stachura, Ryszard Milczewski-Bruno. Zapracowali na to zresztą tak swoimi nieprzejednanymi postawami życiowymi, jak i poglądami wyrażanymi w wierszach. Tu jednak podobieństwa pomiędzy nimi się kończą; gdyby bowiem wkroczyć na pole materii czysto już poetyckiej, dostrzeglibyśmy zdecydowanie więcej różnic aniżeli paraleli. Chociaż – nie, jest jeszcze jedna wspólna dlań płaszczyzna: obaj świetnie się sprzedają, a więc – są czytani!
„Wychwyt Grahama” to pierwszy – po wydanej przed pięcioma laty dwutomowej edycji „Wierszy zebranych” – tom nowych liryków Jacka Podsiadły. Ale też nie do końca: (quasi-)poemat „* * * (Atakowany o północy…)”, w formie swej i treści wyraźnie nawiązujący do „Mojej piosnki [II]” Cypriana Kamila Norwida, opublikowany pierwotnie w „Tygodniku Powszechnym” (w roku 1998), znalazł się – wśród „wierszy rozproszonych” – w drugim tomie wzmiankowanego wyżej wydawnictwa; teraz natomiast dołączony został do „Wychwytu…”. Była to zresztą decyzja nader słuszna, bowiem znakomicie łączy się on w całość z pozostałymi lirykami, stanowiąc, do spółki z „Powrotem do Anny Marii”, opus magnum zbioru (nie tylko z uwagi na swe rozmiary). W porównaniu z wcześniejszymi dokonaniami poety rodem z Ostrowca Świętokrzyskiego „Wychwyt…”, chociaż jakoś szczególnie nie zachwyca, to jednak intryguje, przyciąga uwagę i daje do myślenia. Mimo że stanowi dziełko o zdecydowanie mniejszym kalibrze, jeśli chodzi o siłę „ideowego” rażenia… Zmienił się bowiem Podsiadło – nie tyle nawet jego poetycki język, ile pogląd na świat i, wynikający zeń bezpośrednio, literacki przekaz. Wiersze Podsiadły, tak jak i wcześniej, sprawiają wrażenie poetyckiego kolażu, patchworku, puzzli: zszyte z luźnych myśli, opisujących różne, na pozór nie przystające do siebie, zdarzenia i odczucia, zebrane w całość tworzą nader wyraźny i konsekwentny obraz przemyśleń człowieka w średnim (już!) wieku. Człowieka, który dorastał otoczony absurdalną rzeczywistością Polski socjalistycznej, na którego jednak znacznie większy wpływ niż zmiany ustrojowe, społeczne i ekonomiczne (dokonujące się w III Rzeczypospolitej), miały – z punktu widzenia zbiorowości czy państwa zupełnie nieistotne – zmiany w życiu osobistym (vide związek z kobietą, narodziny syna). Jeżeli bowiem zaprzedaje komuś Podsiadło duszę, nie jest tym czymś żadna nadrzędna doraźna myśl bądź idea. W tym przypadku pozostaje poeta wierny ideałom młodości, które skłoniły go chociażby do zaangażowania się w działalność, w swym założeniu anarchizującej, organizacji „Wolność i Pokój”. Nie jest on jednak anarchistą – przynajmniej nie w potocznym znaczeniu tego słowa. „Anarchizm” Podsiadły to umiłowanie wolności, to prawo do bycia poza układem, prawo do wyrażania głośno swoich – choćby niepopularnych – przekonań (co często czyni jako felietonista na łamach „Tygodnika Powszechnego"…).
Z najnowszych wierszy spogląda na nas poeta pogodzony z życiem, wewnętrznie spokojny, opanowany; czasami tylko rozdrażniony, znacznie częściej natomiast sentymentalny i zapatrzony w przeszłość (czytaj: we własne dzieciństwo i młodość); wciąż jednak bardzo często – samotny. Jest w nim ciągle ogromna, przemożna chęć ułożenia sobie życia z ukochaną kobietą i, niekiedy wręcz naiwna, wiara w potęgę miłości. „Niewiele kobiet miałem w życiu. / Może dlatego żadna nie była nieważna” – przyznaje w wierszu „Niewiele”. Nie może się jednak wyzbyć wątpliwości i obaw, czy miłość, choćby nawet najczystsza i najpiękniejsza, jest w stanie przezwyciężyć prozę życia. „Są sobie obcy. Dzieli ich odległość / kosmiczna, przez nic niepodzielna. / Nic o sobie nie wiedzą, to gorzej, / niż gdyby nienawidzili” – ileż wielkich miłości takiego oto doczekało się finału, zdaje się ostrzegać w otwierającym tomik „Hymenie”. Ileż cieplutkich „gniazd” z upływem czasu i odpływem uczuć zamieniało się w „mroczne teatra mieszkań, / gdzie wystawia się rodzinne dramaty na pokaz przechodniom” („Lubię patrzeć”). Czy da się tego uniknąć? Jeśli tak, to w jaki sposób? Na te pytania odpowiedzi nie ma, bo być nie może – złożoność ludzkiej natury, jej nieprzewidywalność, ale i zarazem kruchość, nie stwarza na to większych szans. „W gwiezdnym projekcie czasu nasze niestałe istnienia nie znaczą być może nic – – – „ („Melzak. Piegowata piękność”) – wątła to jednak nadzieja, skryta jedynie w przypuszczającym trybie zdania („być może”).
W poezji Podsiadły coraz mniej jest już miejsca na młodzieńczą (co, z racji upływającego czasu, jest jak najbardziej zrozumiałe) beztroskę; coraz bardziej zajmują go przemyślenia nad „materią” świata, który odziedziczy po nim jego syn Dawid. „Sto razy pytasz, dlaczego. / (…) / Coraz więcej ważysz. / Coraz więcej rozumiesz. / Zrozum, że czasem nie wiem, dokąd pójść” – wyznaje bez ogródek w wierszu „Dlaczego?”, jasno w ten sposób precyzując swoją bezradność. Nie pozbawiony jest przy tym wyrzutów sumienia, gdyż – dając swemu dziecku prezent – czuje się, jakby starał się go przekupić za winy wszystkich ojców – „(…) wierzę, że niweluję złe czyny / podkładających bomby, stawiających miny, / i gładzę własne grzechy wygładzając kołdrę, / pod którą to dziecko (…)” („Kładąc Dawidowi pod poduszkę prezenty”). Boi się świata i boi się odpowiedzialności za życie istoty, którą na ten świat powołał. Być może właśnie dlatego tak często myślami zapędza się w „zamierzchłe” czasy swojego dzieciństwa, kiedy wszystko było znacznie prostsze i łatwiejsze (chociaż zdaje sobie doskonale sprawę z tego, iż jedynie z jego punktu widzenia). Upływu czasu nie da się jednak oszukać. Jego dawni przyjaciele, tytułowi „Chłopcy z Placu Broni”, to dzisiaj lekko już łysiejący faceci z brzuszkami, obolali, kuśtykający pod prysznic po rozegraniu kolejnego piłkarskiego pojedynku – krótko: pozbawione złudzeń pokolenie trzydziestokilkulatków! W tym kontekście słowa: „Mieć w sobie wieczny zapłon, / eolską harfę w piersiach, ciągłą gotowość, by biec, / prozac życia” („Przychodzi baba do lekarza i mówi: Nie czuję bólu”) – odczytać należy niemal jak, skierowaną do Najwyższego, modlitwę ostatniej szansy. Jeżeli i ta prośba nie zostanie spełniona – cóż pozostanie temu pokoleniu, uwikłanemu w „samo życie”? Życie, które w wierszu „Glina i gumoleum” staje się wprost synonimem powolnego „umierania”. Czy powinniśmy więc dziwić się poecie, który bez żalu pozostawia za sobą to „życie” i ten „świat"? Czy powinniśmy mieć mu za złe, że – miast zostać w domu i pisać romanse, „zmyślać, zmyślać” („* * * [Układam w szufladzie pięć harmonijek ustnych…]”) – tak często gloryfikuje naturę? Ona jedna daje mu przecież azyl, daje poczucie wolności i, idącego z nią w parze, bezpieczeństwa.
Kim bowiem by się stał, przyjmując reguły gry narzucane przez rzeczywistość? „(…) nędzniejszym od kurwy harasymowiczem odcinającym / kupony od własnej niesławy czy małym humerkiem zasłaniającym się niepamięcią / jak tarczą” – odpowiada w wierszu „Sobie na 33 urodziny”. I jest to jedyny wiersz „zaangażowany”, wiersz z kluczem, w którym tropy aż nazbyt jasno są zarysowane. Brak zrozumienia rzeczywistości, brak zgody na nią, rodzi w poecie naturalny odruch jej odrzucenia. Im jednak silniejsze jest w Podsiadle uczucie niechęci do tego, co go otacza, tym większy w nim wewnętrzny spokój i tym głębsze przekonanie, że dokonał trafnego wyboru. „(…) myślę / o naszej Miłości czystej jak śnieg zanim spadł, / jak oczekiwanie i jak rezygnacja, jedyne zwycięstwa” („Kilka przypuszczeń dotyczących natury śniegu”) – ten zatem, kto oczekiwał i kto w odpowiednim momencie potrafił zrezygnować, odniósł podwójne zwycięstwo! Nad nieprzyjaznym mu światem (cokolwiek się pod tym, bardzo szerokim i uniwersalnym, pojęciem kryje) i – kto wie, czy jeszcze odeń nie groźniejszymi – własnymi złudzeniami.
„Bunt” Podsiadły objawia się w jego poezji poprzez kreowanie własnego, bardzo intymnego, świata. To świat, o dziwo, rodzinny: jest w nim miejsce dla kobiety (przyjaciółki, kochanki, w końcu – tej najważniejszej – żony), dziecka, ulubionego psa. Ową „rodzinną” atmosferę poeta przez cały czas nosi w sobie i przenosi z miejsca na miejsce; nie zamyka jej, nie pozostawia w czterech ścianach mieszkania, dla niego domem jest cały świat, dlatego – włócząc się po Polsce, będąc w Trzciance, Krośnie, Mielcu, Dukli, czy też przemierzając bieszczadzkie połoniny – wszędzie może się czuć jak w domu. Dzięki temu zachowuje wolność, ale i bezpieczeństwo. Bezpieczeństwo, którego zabrakło np. Edwardowi Stachurze, będącemu, co do tego chyba nie można mieć wątpliwości, jednym z – jak to się teraz modnie określa – idoli Podsiadły. Mimo to poetycko prezentują oni dość odległe światy. Podsiadło woli nazywać rzeczy po imieniu, relacjonować zdarzenia, unika mistyki, rzadko i niechętnie zapuszcza się w sferę fantazji. Tak zapewne pisałby Marek Hłasko, gdyby był poetą. I choć, jak zauważył kiedyś Janusz Drzewucki w „Rzeczpospolitej”, „jeden tekst [Podsiadły] podobny [jest] do drugiego”, w tym, paradoksalnie (sic!), tkwi ich siła. Czyta się je jak dziennik – pamiętnik poety, od którego nie sposób się oderwać, do którego chętnie się wraca i – co najważniejsze – cały czas czeka się na ciąg dalszy, albowiem poezja Podsiadły w znacznej części stanowi sprawozdanie także z naszego życia.