Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 24 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Marek Wasielewski
‹Dzieje Tristana i Izoldy inaczej›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMarek Wasielewski
TytułDzieje Tristana i Izoldy inaczej
OpisAutor pisze o sobie (2005):
Pani od polskiego w podstawówce kładła nam do głów, jak ważne dla analizy jest podanie czasu i miejsca akcji. Postaram się zatem scharakteryzować siebie poprzez te dwie kategorie.
Wiek – trzydzieści trzy i jedna trzecia, a więc liczba okrągła i znamienna. Zdecydowanie za późno na młodzieńczy genialny debiut, o wiele za wcześnie na przesycone mądrością dzieło życia. Urodzony i wychowany w Poznaniu, mieście, które nie wydało żadnego literackiego giganta, mieście do bólu nudnym i pozbawionym fantazji. Bez złudzeń, że można to zmienić, co udowadnia fatalistyczne podejście do świata. Tristan ma pokazać, że mimo wszystko poznańskie pyry nie do końca pozbawione są poczucia humoru. A jeśli niczego nie pokaże? Cóż, zawsze można iść w ślady Cegielskiego, pracować organicznie i u podstaw, prawda?
Gatunekhumor / satyra

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi I-III

« 1 2 3 4 11 »

Marek Wasielewski

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi I-III

Ilustracja: Łukasz Matuszek
Ilustracja: Łukasz Matuszek
– Teraz kolej na wnętrzności – kontynuował Tristan.
Nabrał powietrza do płuc, przytknął usta do zajączka (nie nazywamy po imieniu miejsca przytknięcia, pozostawiając to domyślności czytelników) i potężnie dmuchnął. We wnętrzu zajączka coś mlasnęło i zabulgotało, zezwłok nadął się jak wielki balon i po chwili krwawoczerwone bebechy głośno furkocząc wyleciały przez pyszczek zwierzątka i z obrzydliwym, mokrym chlupotem rozbryznęły się na wspomnianym wcześniej głazie. Czwórka myśliwych była wniebowzięta.
– Z drugiej strony też można dmuchać, ale to trudniejszy sposób – tłumaczył cierpliwie Tristan.
– A co z kośćmi? – zapytał jeden z łowców.
– Wyfrunęły z flakami – odpowiedział nasz bohater – To kwestia odpowiednio silnego dmuchnięcia.
I rzeczywiście, wśród ociekających resztek na głazie tu i ówdzie przebłyskiwały bielą w promieniach słońca kawałki kości.
Myśliwi zafascynowani efektami przyrzekli solennie Tristanowi, że już zawsze będą w ten sposób oprawiać zwierzynę, tę drobną oczywiście, gdyż martwemu misiowi czy bizonowi nadmuchać można, ale wybebeszyć tym sposobem się nie da3). Młodzieniec spodobał się czwórce rycerzy (nie, naprawdę nie w ten sposób, o którym myślicie), więc zaprosili go serdecznie na zamek, obiecując wyrobić mu jakąś posadę u swego władcy, dzielnego i sławnego na cały świat – jak powiedzieli – króla Marka. Tristan, który z oczywistych względów nie mógł znać swych prawdziwych rodziców, rzecz jasna nie domyślał się pokrewieństwa z królem, lecz chętnie przystał na tę propozycję, ponieważ na widok mięsa poczuł straszliwy głód. Z tą pracą to jeszcze się zobaczy – myślał – lecz na ucztę warto się załapać. Miał cichą nadzieję, że leżący przed nim zajączek nie jest jedynym efektem polowania.
Wówczas puścili się w drogę gwarząc, aż wreszcie ujrzeli bogaty zamek. Tyle Bedier. Teraz my: Po krótkiej podróży przez las oczom Tristana ukazała się nędzna rudera zbudowana, czy też raczej nieudolnie poskładana z nie wypalanych cegieł, ze starości nieco pochylona na bok, z widocznymi wielkimi dziurami w dachu. Dziedziniec zamkowy zaścielała gruba warstwa śliskiego błota, w którym tarzały się świnie i dzieciaki, z tym że te pierwsze wydawały się czystsze. Całość otoczona była ziemnym wałem, po którym przechadzali się obdarci strażnicy, wszyscy trzej. Nie było fosy ani spuszczanego mostka, dostęp do zamku blokowała tylko odsuwana zapora ze skłębionego drutu kolczastego. Cóż, wczesne średniowiecze.
Myśliwi wprowadzili Tristana do sali jadalnej, małej, słabo oświetlonej i źle wywietrzonej. Wycieczki na łono natury nie są, jakby się mogło wydawać, odkryciem zatrutego spalinami człowieka dwudziestowiecznego – już w zamierzchłych czasach wybywano na wielodniowe polowania z nader prozaicznego powodu – by nie wąchać smrodu zamkniętych w murach ludzkich ciał.
Król Marek akuratnie biesiadował, ale łaskawym skinieniem ręki pozwolił myśliwym opowiadać, sam natomiast nie przerywał obgryzania wielkiej kości i gromkiego popierdywania od czasu do czasu. Z uznaniem pokiwał głową usłyszawszy o nowym sposobie oporządzania zwierzyny. Podniósł wzrok, by lepiej przyjrzeć się gościowi – i patrząc na niego poczuł dziwną czułość. Skąd brała się w nim ta dziwna czułość? Król pytał swego serca i nie mógł zrozumieć – to słowa Bediera. Bez urazy, ale Marek nie dość, że był pedofilem, to jeszcze szczególnie pociągały go związki kazirodcze – a tu rozpoznał własną krew, choć zapewne nieświadomie. Nie bez znaczenia był zapewne fakt, iż łączyło ich pokrewieństwo bliższe, niż wam się wydaje – władca nie był wujem Tristana, a raczej był nie tylko wujem, bowiem nie odpuścił onegdaj Blancheflor, swojej siostrze, lecz zdążył wydać ją za mąż, zanim pamiątka tych kilku upojnych nocy zaczęła być widoczna. Tak więc król Marek był zarówno wujem, jak i ojcem Tristana, co dowodzi mądrości Zagłoby, który perorował głupawemu Rochowi Kowalskiemu: gdzie ojca nie ma, tam, Pismo mówi: wuja słuchał będziesz, zwłaszcza że czasami to dwa w jednym. Bedier z włączoną autocenzurą nie chce przyznać tego wprost i wykpiwa się półsłówkami: To krew jego wzruszała się i mówiła w nim, i miłość, jaką żywił niegdyś do Blancheflor, swej siostry.
Tristan patrzył na opychającego się obżartucha czekając, aż ktoś wreszcie pozwoli mu usiąść przy stole i wgryźć się w jakiś udziec. Burczenie w jego brzuchu zaczęło zagłuszać potężne pierdy Marka. W tym momencie nic jeszcze nie zaświtało mu w głowie w kwestii tożsamości króla i jego własnej; cóż, to po prostu jeszcze jedna spasła świnia o paskudnej powierzchowności, u klamki której warto zawisnąć to i nieco kasy wpłynie, a i chętnych dziewek na dworze pewnie nie zabraknie. Po katastrofie statku nie miał przecież niczego, ani miecza, ani ubrania na zmianę, przepadły też ciułane przez wiele miesięcy oszczędności – a powrót do taty marszałka nie miał sensu, ten i tak już go zapewne wydziedziczył. Lepiej zostać tutaj, ładnie się uśmiechać do władcy, trochę powłazić mu w wiadome miejsce – i czekać na jego hojność.

Życzenia Tristana spełniły się co do joty. Przyjęty na dwór w charakterze człowieka do wszystkiego szybko zdobył zaufanie i poparcie króla podrzucając mu parę dobrych pomysłów i nie próbując upierać się, że to on był ich autorem. Wkrótce stał się nieodłącznym doradcą Marka, wyruszał na poselstwa w jego imieniu, przyjmował obcych ambasadorów – a w chwilach wolnych od załatwiania spraw państwa wybierał się z królem na polowania, odwiedzał pobliskie burdele i obmacywał dziewki służebne. W królestwie już od dobrych paru lat panował porządek, liczne i dobrze uzbrojone wojska Marka zniechęcały sąsiadów do prób agresji, a niewygórowane podatki i wysokie, zgodne z dyrektywami Unii Europejskiej dopłaty do produkcji rolnej – Brytyjczycy w tych czasach nie wypinali się jeszcze na Kontynent – powodowały, że chłopi nie mieli powodów do protestów i bez przeszkód uprawiali swe poletka.
Jedna tylko rzecz spędzała Markowi sen z powiek – nie miał męskiego potomka, który odziedziczyłby po nim to kwitnące królestwo. Z tego powodu wpadał często w depresję, chodził po komnacie tronowej jak lew w klatce i ciężko dumał. Szczególny jakiś pech go prześladował, bo co spłodził bachora (a zdarzało się to nader często, gdyż będąc stanu wolnego drobna niedogodność zwana żonatością nie ograniczała mu wyboru i możliwości) – to dziewczynka. Pewnego dnia podczas niebywale ciężkiego spleenu, który zwyczajowo leczył absyntem, zwierzył się Tristanowi: Już dawno podmieniłbym dzieciaki, oddałbym pełen wór pieniędzy i srajdę za jakiegoś sralucha, ale nie mogę! Wszystko zaraz wyszłoby na jaw, bo wszyscy męscy i tylko męscy przedstawiciele królewskiego rodu, i to wyłącznie w prostej linii mają brązowe znamię wielkości, ot – pięciozłotówki4) – na prawym półdupku! A skąd ja wezmę sralucha z takim znamieniem?! Tristanie, przyjacielu mój i doradco, ratuj, ginie wielki ród! Po tych słowach stoczył się nieprzytomny pod stół i zaczął potężnie chrapać.
Tristan wezwał służących, by zaopiekowali się władcą i wyszedł do siebie. Początkowo zupełnie nie zwrócił uwagi na słowa króla, mając je za zwykły pijacki bełkot, jednak po pewnym czasie leżąc na łóżku w swojej komnatce (pięć jardów kwadratowych, dwa koma trzy jarda wysokości, bez najmniejszego okienka, jak pierdniesz przy zamkniętych drzwiach, to umrzesz z niedotlenienia mózgu), kiedy drapał się po swędzącym tyłku, nagle dotarło to do niego: – Cholera, przecież ja mam właśnie takie znamię! Dokładnie takie, jak mówił Marek! Coś tu nie gra, coś tu nie gra – powtarzał jak w transie, chodząc w kółko po komnacie. Po chwili był całkiem mocno poobijany, bo co się zdążył rozpędzić – to ściana. Muszę wiedzieć! – krzyknął nagle, chwycił komórkowca i wystukał numer marszałka Ruchałta.
– Ojciec, teraz bez numerów! – rzucił do słuchawki usłyszawszy niewyraźny głos (Ruchałt był cholernym skąpcem i nie chciał przejść z telefonii analogowej na cyfrową) swego domniemanego rodzica – Opowiadaj mi szybko skąd się wziąłem na świecie!
– Hmmm, wiesz, synku, bociany…
– Przestań mi tu pieprzyć o bocianach! – przerwał mu mocno już zdenerwowany Tristan – kto mnie spłodził i kto wydał na świat?
Marszałek milczał przez dłuższą chwilę.
– Dobra, nie będę tego dłużej ukrywał – rzekł wreszcie – Co mi tam, i tak nawiałeś, a na twój powrót raczej nie mam co liczyć, prawda? Nie jesteś moim synem, przygarnąłem cię po śmierci twoich prawdziwych rodziców. To byli król Riwalen i Blancheflor, siostra króla Marka, u którego, jak mi doniesiono, zaczepiłeś się ostatnio. Zadowolony?
– O, wielki Teutatesie! – wyszeptał Tristan i przerwał połączenie.
Takie pochodzenie! Był szczęśliwy. Był królewiczem! Nie dzieckiem jakiegoś śmierdzącego wsioka, ale prawdziwym królewiczem! Przed oczami majaczyły mu wizje wyniosłych zamków, rozległych ziem, pięknych kobiet u jego stóp, i obraz najważniejszy – on sam w oblepionej klejnotami koronie zasiadający na tronie ze złota. Świat należy do mnie!
Odetchnął z ulgą, bo wszystko wreszcie zaczęło się zgadzać. Marek jest moim wujem, należę do królewskiego rodu, mam więc na dupie charakterystyczne dla niego znamię. Wszystko jest w porządku, prawda? Niby tak. No właśnie. Niby. Trzasnął się w łeb otwartą dłonią. No jasne! Nie mógł odziedziczyć znamienia po matce – Blancheflor, bo ona była linia żeńska, czyż nie? A Riwalen, cholera, był w ogóle inna linia! Nagle wszystko rozjaśniło mu się w łepetynie i aż zadrżał z obrzydzenia. Ten stary, zboczony lubieżnik! Chciał zaraz biec i obić królowi / wujowi / tatusiowi gębę, ale opanował się, bo po chwili wrócił mu rozsądek. Jest przecież synem władcy, jego brakującym spadkobiercą i jeśli tylko czegoś nie spieprzy, kiedyś całe królestwo będzie jego. Musi tylko zachować spokój.
Przeszedł się trochę po zamku, wstąpił do siłowni, powyciskał trochę na Atlasie, potem wziął prysznic. Zdenerwowanie ustąpiło, ręce przestały drżeć, zimny pot nie oblewał już czoła. Połączył się ze służbą pałacową przez interkom i zapytał:
– Co robi król ?
– Leży pod stołem, panie, i odsypia pijaństwo – powiedział mu szef ochrony.
– Jak wytrzeźwieje i się obudzi, macie natychmiast mnie zawiadomić! – rozkazał Tristan.
Położył się na wąskim łożu, starając się znaleźć najlepszy sposób przeprowadzenia rozmowy z władcą, ale żadne dobre pomysły nie przychodziły do głowy. Zawsze wychodziło mu, że Marek uzna go za bezczelnego wariata i od razu wywali z zamku, albo zabije, albo jedno i drugie. Minęły dwie, może trzy godziny. Brzęczyk interkomu wyrwał naszego bohatera z niewesołych rozmyślań o czekającej go przeprawie.
« 1 2 3 4 11 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.