Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 19 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Marek Wasielewski
‹Dzieje Tristana i Izoldy inaczej›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMarek Wasielewski
TytułDzieje Tristana i Izoldy inaczej
OpisAutor pisze o sobie (2005):
Pani od polskiego w podstawówce kładła nam do głów, jak ważne dla analizy jest podanie czasu i miejsca akcji. Postaram się zatem scharakteryzować siebie poprzez te dwie kategorie.
Wiek – trzydzieści trzy i jedna trzecia, a więc liczba okrągła i znamienna. Zdecydowanie za późno na młodzieńczy genialny debiut, o wiele za wcześnie na przesycone mądrością dzieło życia. Urodzony i wychowany w Poznaniu, mieście, które nie wydało żadnego literackiego giganta, mieście do bólu nudnym i pozbawionym fantazji. Bez złudzeń, że można to zmienić, co udowadnia fatalistyczne podejście do świata. Tristan ma pokazać, że mimo wszystko poznańskie pyry nie do końca pozbawione są poczucia humoru. A jeśli niczego nie pokaże? Cóż, zawsze można iść w ślady Cegielskiego, pracować organicznie i u podstaw, prawda?
Gatunekhumor / satyra

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi IV-VI

« 1 17 18 19

Marek Wasielewski

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi IV-VI

Zaraz po przygotowaniu do druku obszernego raportu szczegółowo opisującego męstwo i poświęcenie rycerstwa w walce z okrutnymi młodzianami, książę pogonił Drużynę dalej. Dzięki dodatkowym koniom, których dosiedli dotychczasowi piechurzy początkowo zachowywali dobre tempo, ale potem, jak na złość, zaczęły wysiadać kolejne Polonezy. Silniki zbyt długo karmione pędzonym przez Urynę niskooktanowym bimbrem odmówiły posłuszeństwa i jeźdźcy musieli zejść z rumaków, na które zapakowano resztki prowiantu. Pod koniec dnia został im tylko jeden samochód, klekoczący, rzęchowaty diesel, któremu jak dotąd zupełnie nie przeszkadzał źle przedestylowany mętny alkohol, który lano mu do baku. Cud.
Następnego dnia bladym świtem popełzli dalej. Żeby przez przypadek nie uwierzyli, że fortuna nagle zaczęła im sprzyjać, płaska równina nagle skończyła się i wkroczyli na teren pełen pagórków, głębokich wąwozów, droga wspinała się w górę, by po chwili stromo opaść w dół, a poza tym stała się tak kręta, że jedna mila w linii prostej zamieniała się w pięć na gościńcu. Jednak Uryna pojawienie się wzgórz przyjęła z zadowoleniem i około południa, gdy Drużyna zatrzymała się na krótki popas, odeszła gdzieś na bok odprawiać swe czarodziejskie sztuczki lokalizacyjne. Kiedy wróciła, poprosiła Ryszarda o pozwolenie zabrania głosu i tak mówiła do rycerzy:
– Słuchajcie, dzielna Drużyno! Choć droga stała się uciążliwa, dla nas to dobry znak, bo zwiastuje to rychły koniec tej krainy, a poza nią nie sięga już władza naszych nieprzyjaciół. Jeśli uda nam się przekroczyć granicę, będziemy bezpieczni. I jeszcze dwie wiadomości. Pierwsza dobra: ściga nas już tylko jedna trzecia sił wroga; w ich obozie nastąpił podział. Druga wiadomość, niestety zła: rozłam był krwawy, doprowadził do strasznej rzezi, a zwycięsko wyszli z niej skrajni radykałowie. Ze wszystkich sił będą chcieli usprawiedliwić bratobójczą masakrę, więc nie spoczną, póki nas nie złapią i rozgromią. To sama konnica, mają najlepsze wierzchowce i najpóźniej za dwa dni nas dogonią, a wtedy zostaną po nas tylko apokryfy.
Ruszyli więc, całkiem żwawo jak na wycieńczonych wielodniową wędrówką upadłych bohaterów. Czy mogły mieć na to wpływ słowa księcia Ryszarda, że wszystkich maruderów opóźniających marsz powywiesza na wysokich drzewach? Na to pytanie trudno jednoznacznie odpowiedzieć.
Kolejny dzień rozpoczął się od smutnego wydarzenia. Ostatni pozostały im Polonez, wymarznięty podczas wyjątkowo chłodnej nocy, rankiem odmówił zapalenia. Nie pomogło nawet grupowe pchanie i zaprzężenie czwórki najsilniejszych koni; lusterko przyłożone do rury wydechowej nie pokazało ani śladu wydechu. Ich wysłużony, tak pomocny w wielu momentach wędrówki towarzysz był na wieki martwy.
Pochowali go na samotnym wzgórku, usypali nad nim kamienny kurhanik, a biegły w ryciu kamieniarz ozdobił mogiłę następującym napisem:

Nieustraszony w bojach długich, złych mocy zawsze wrogiem,
Wierny przyjaciel prawych, padł dotknięty górskim chłodem.

Po odśpiewaniu żałobnych pieśni pogrążona w smutku Drużyna podążyła ku coraz bliższym górskim szczytom. Ryszard zanotował, że trzeba w przyszłości zwrócić uwagę producentowi na jakość akumulatora i rozrusznika. Albo wcześniej pomyśleć o zmianie oleju na zimowy.
Nie zatrzymywali się; jeszcze przed południem tylna straż zameldowała, że widać już ścigających. Ekolodzy byli jeszcze daleko, jakieś siedem, osiem mil, ale przy niezwykle szybkim tempie marszu dorwą Drużynę chwilę po zachodzie słońca. A walka w nocy zupełnie nie uśmiechała się Ryszardowi, bo przez brak witamin połowa rycerzy miała kurzą ślepotę. Nakazał więc przyspieszyć.
Niebo zasnuły ciemne chmury, zaczął siąpić deszcz. Pokręcona ścieżka zamieniła się w rozchlapaną maź, w której tonęli rycerze w ciężkich zbrojach, ślizgali się na wzniesieniach, padali twarzami w błoto, ochlapując towarzyszy strugami kleistej breji. A później ścieżka jako taka skończyła się i przedzierali się przez chaszcze, prąc ciągle w górę. Ryszard wrzeszczał, przeklinał Rzymian za opuszczenie wyspy przed ukończeniem sieci dróg, przeklinał administrację terenową za kompletny zwis, przeklinał króla Aleksandra za skąpstwo i durny budżet, potykał się, podnosił i szedł dalej pokryty brunatnym, zasychającym pancerzykiem z błota.
– Gdzie ta cholerna przełęcz? – ryczał wpatrzony w brudną, postrzępioną mapę – Powinna już być!
– Najjaśniejszy Panie – rzekł ciężko dysząc profesor, którego gorącym pragnieniem było w tej chwili zakupienie wycieraczek do binokli – To stara, cywilna mapa rzymska. Dla zmylenia ewentualnych obcych wojsk inwazyjnych zmieniali szczegóły. Czasem dość mocno.
Ryszard Lwie Serce szpetnie zaklął po francusku.
Uciekali, czując na plecach oddechy ekologów. Skończyły się drzewa, byli na otwartej przestrzeni, niczym nie zasłonięci przed wzrokiem wrogów. Błoto, niestety, nie chciało się skończyć, a kępki trawy tu i ówdzie były zdradziecko śliskie i wielu pechowców, po stąpnięciu na którąś z nich, zjeżdżało na brzuchu kilkanaście jardów w dół głośno złorzecząc. Zdarzały się jednak przyjemniejsze chwile. Ot, jakby przygotowany specjalnie do zepchnięcia, jak się to w magicznych krainach zdarza, ogromny głaz. I przemiłe dla ucha wrzaski nieprzyjaciół w dole. Albo stadko zmokniętych bazyliszków, którym teraz bez przeszkód można było rozchlastać pyski. I tak gdy nas dorwą ekolodzy, mamy przechlapane – myślał Tristan zajęty ćwiartowaniem wiwerny.
Głosy pościgu były coraz bliższe. Książę Ryszard kazał się zatrzymać i szyć w dół z łuków i kusz, aż do wyczerpania pocisków. Paru się pewnie nadzieje – myślał z ukontentowaniem. Gromkie przekleństwa dobiegające z mgły dowiodły, że miał rację.
Grupki górskich trolli z niepokojem obserwowały niespodziewaną ludzką inwazję na ich odwieczne tereny. Reżyser, jak widać, ma w pogardzie literę kontraktu – dumał poznany już przez nas ojciec-troll, zajęty pilnowaniem swych latorośli przed rzuceniem się na wstrętnych przybyszy. Trolle, istoty niezwykle łagodne i pokojowo nastawione, unikają niepotrzebnej walki, a już zwłaszcza zabijania bezbronnych ludzików. Potem wszędzie gadano by o ich wrodzonym okrucieństwie. Stary troll zadecydował, że bez poważnych negocjacji z reżyserem tym razem się nie obędzie.
W pewnej chwili Ryszard z przykrością stwierdził, że Drużyna nie ma już straży tylnej, bo ta ujrzawszy wroga kilkanaście jardów za sobą tak przyspieszyła, że niebawem stała się strażą przednią. Książę w myślach obliczał szanse pięciusetosobowej, zmęczonej, głodnej i źle uzbrojonej (poza Tristanem, oczywiście) Drużyny przeciw pięciotysięcznej armii druidów i wiedźminów. Wyszło mu, że są żadne.
I kiedy już się wydawało, że wojownicy ekologów okrążający ich półkolem za chwilę dotrą do ich szeregów i rozszarpią na drobne kawałki, droga nagle przestała piąć się w górę i dotarli na szczyt przełęczy. Deszcz momentalnie ustał, chmury rozpierzchły się i niebo zajaśniało czystym błękitem. Woje Ryszarda resztkami sił przeszli jeszcze kilkadziesiąt jardów, na drugą stronę, na pokryte gęstą, soczyście zieloną trawą zbocze. Nikt ich nie ścigał, wrogie armie zatrzymały się w najwyższym punkcie terenu, nie ważąc się postąpić kroku dalej. Za przełęczą, przed nimi, rozciągała się piękna, rozległa kraina rozświetlona słońcem, łąki, wielobarwne pola, wiekowe lasy, wioski, chaty chłopskie z dymiącymi kominami, dumne grody otoczone wysokimi murami.
– Jak kurewsko błogo! – rzekł Tristan – Nigdy bym nie uwierzył, że będę szczęśliwy widząc taki kicz.
– Słuchajcie wszyscy! – krzyknął Ryszard do swoich towarzyszy – Udało się! Dotarliśmy do końca szóstej księgi! Połowa za nami!
koniec
« 1 17 18 19
5 sierpnia 2005
8) nonaryna – dziewiąty, bardzozłomagiczny, niewidoczny kolor tęczy. Krok dalej w stosunku do oktaryny Terry’ego Pratcheta.

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.