Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 19 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Marek Wasielewski
‹Dzieje Tristana i Izoldy inaczej›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMarek Wasielewski
TytułDzieje Tristana i Izoldy inaczej
OpisAutor pisze o sobie (2005):
Pani od polskiego w podstawówce kładła nam do głów, jak ważne dla analizy jest podanie czasu i miejsca akcji. Postaram się zatem scharakteryzować siebie poprzez te dwie kategorie.
Wiek – trzydzieści trzy i jedna trzecia, a więc liczba okrągła i znamienna. Zdecydowanie za późno na młodzieńczy genialny debiut, o wiele za wcześnie na przesycone mądrością dzieło życia. Urodzony i wychowany w Poznaniu, mieście, które nie wydało żadnego literackiego giganta, mieście do bólu nudnym i pozbawionym fantazji. Bez złudzeń, że można to zmienić, co udowadnia fatalistyczne podejście do świata. Tristan ma pokazać, że mimo wszystko poznańskie pyry nie do końca pozbawione są poczucia humoru. A jeśli niczego nie pokaże? Cóż, zawsze można iść w ślady Cegielskiego, pracować organicznie i u podstaw, prawda?
Gatunekhumor / satyra

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi IV-VI

« 1 2 3 4 5 19 »

Marek Wasielewski

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi IV-VI

Na dodatek od czasu przybycia Izoldy w baronów jakby diabeł wstąpił. Wypięli się na Marka, zhardzieli, burzyli się nieustannie, grozili zerwaniem stosunków lennych, sprzymierzeniem się z zajączkami i zbrojną konfrontacją, która, jak mawiali, zakończy się znalezieniem innego, godniejszego monarchy na miejsce tego moczymordy i kurwiarza. I znikąd oparcia. Królewska gwardia widząc rozluźnienie dyscypliny rozpiła się, na bazarach posprzedawała dobry oręż, a teraz, bezbronna, już prawie nie wychodziła poza zamkowe mury, skarżąc się, że okoliczni chłopi ciągle ich biją. A ta wariatka Izolda nie dostrzega niczego, co dzieje się wokół nas, obchodzą ją wyłącznie stroje i przyjęcia. Bogowie, jak to się mogło stać, że w ciągu paru tygodni z porządnego królestwa zrobił się taki burdel? I to wszystko sprawiła jedna kobieta? Wciąż będziemy tańczyć – myślał ponuro – gdy tuż obok nas zatupią buty nadciągającej rewolucji, psiakrew. Kolejny raz pytam siebie – właściwie po co mi to królestwo? Same problemy. Może posłuchać rady Tristana i abdykować, pojechać na tę wyprawę, odpocząć. Albo lepiej uciec po cichu, bo po formalnej abdykacji mogą złapać i utopić w gnojówce. Lecz póki co, muszę czekać. Izolda za żadne skarby nie zgodzi się na prenatalne badania genetyczne, a sama analiza krwi niczego przecież nie wykaże, wszakże Tristan jest moim synem. Gdy już urodzi gówniarza – jeśli to będzie gówniarz, nie gówniara – trzeba będzie zebrać trochę włosów, wysłać do analizy, wtedy stanie się jasne, czy będę miał kolejnego następcę, czy wnuka.
Na takich to niewesołych rozmyślaniach spędzał całe dni król Marek. Izolda na dobre zadomowiła się w zamku. Pod jej baczną kontrolą trwały wielkie prace remontowe mające doprowadzić budowlę do stanu bardziej przystającego do, jak mówiła, oświeconego średniowiecza. Władca natomiast obserwując zakres prac był przekonany, że łatwiej byłoby zburzyć całą konstrukcję aż do fundamentów i zbudować zamek od nowa. Baronowie mieli gdzieś nawet pozory posłuszeństwa wobec króla, dobrze pojmując, kto tu teraz rządzi – a Izoldzie sprawy państwa były całkiem obojętne, chyba, że przeszkadzały w jej zamierzeniach. W takich sytuacjach Marek słyszał zdecydowane nie! i pogardliwe trzaśnięcie drzwiami. Młoda królowa nie dopuszczała małżonka do swego łoża, sama – jak przypuszczał – kurwiąc się na prawo i lewo, więc władca, chcąc nie chcąc, korzystał z usług pokojówek i co młodszych służących. Niezupełnie panował już nad swymi czynami, nadszedł więc wreszcie ten straszny dzień, kiedy pijany do nieprzytomności przeleciał Brangien. Gdy następnego dnia obudził się i ujrzał ją przy swym boku, rzygał przez dwanaście godzin i wszystkim wydawało się, że umrze. Brangien natomiast od tego wydarzenia zupełnie się zmieniła, złagodniała, wypiękniała, a nawet zaczęła golić brodę i przycinać wąsa.
Służba rozłaziła się, bo nie dostawała pieniędzy, a kraść już nie było czego; pewnego wieczora elektrownia odcięła prąd, powrócono więc do wygrzebanych z dawno zapomnianych schowków łojówek i pochodni. W tajemniczy sposób po kolei znikały zamkowe psy, lecz potem przez pewien czas na stołach pojawiało się mięso. Jak donosili obserwatorzy, plony w tym roku były nadzwyczaj dobre, ale do królewskiej kasy nie wpłynął ani jeden dukat podatku. Poborcy zwyczajnie bali się wystawić głowę poza zamkowe mury, by nie dostać widłami w plecy od zhardziałych chłopów, natomiast o należnościach lennych od baronów zapomnieli już dawno temu. Rada Nadzorcza królestwa nieśmiało zaczynała przebąkiwać o ogłoszeniu upadłości.
I pewnej księżycowej nocy, gdy ciszy na opustoszałym zamku nie rozpraszało nawet wycie psów, bo wszystkie już zjedzono, król Marek siedząc na tronie z rękami złożonymi na wzdętym od głodu brzuchu, znalazł wyjście.
– Mama! – krzyknął, a echo długo powtarzało jego głos po bezludnych korytarzach – Wezwę na pomoc mamę!

Godfryd, Emerald i niedawny nieszczęsny, choć teraz już szczęśliwy narzeczony Lady Zdefloruj Mnie, blady młodzieniec imieniem Zygfryd galopowali przez równinę, chcąc jak najszybciej oddalić się od zamku Lady. Wielokrotnie przekraczali rzeki płytkimi brodami, by zatrzeć za sobą ślady, wyrzucili nawet telefony komórkowe, aby nie można ich było namierzyć po sygnałach satelitarnych. Sprytny Zygfryd dla zmylenia pogoni wysłał do swej gnębicielki kartkę pocztową z widokiem Góry Kościuszki i napisem „Pozdrowienia z Australii”, z podrobionym na atramentówce stemplem pocztowym z Sydney. Po trzech dniach nieprzerwanej jazdy zatrzymali się w słynącej w całej krainie ze świetnego jedzenia i najlepszych win karczmie przekonani, że zgubili pościg. Zygfryd spieniężył skradzioną Lady biżuterię, mówiąc, że nie godziło się zostawiać tak wspaniałych precjozów tej starej kupie, bo stanowiło to obrazę prawdziwego piękna. Za uzyskane pieniądze balowali trzy dni, poważnie uszczuplając zapasy karczmarza.
Czwartego dnia po sutym i przepysznym śniadaniu Godfryd oznajmił, iż Emerald w czasie pięcioletniej służby u niego wielokrotnie dał dowody męstwa, odwagi i prawości, i że nadszedł czas pasowania go na rycerza. Godfryd, posiadający tytuł książęcy potwierdzony licencją Państwowej Izby Nadzoru Nad Tytułami Książęcymi był uprawniony do nadawania godności rycerza, natomiast Zygfryd miał być świadkiem.
Uroczystość była skromna, ale podniosła. Po ślubowaniu Godfryd wręczył Emeraldowi piękny, bogato zdobiony miecz z przedniej stali i solidnie wykonaną ciężką zbroję, którą ten natychmiast wdział na siebie. Na twarzy świeżo pasowanego rycerza zagościła duma.
Niebawem ruszyli w dalszą drogę. Zygfryd, zamknięty przez całe dwa lata w wieży, niecierpliwie oczekiwał okazji do sprawdzenia się w rycerskim rzemiośle u boku tak znamienitego bohatera. Godfryd również był chętny kontynuować swą chwalebną misję pomagania uciśnionym. Rozmawiali więc nieustannie, snując plany na najbliższą przyszłość. Emerald początkowo wtórował im, jednak z upływem czasu przygasł, na jego twarzy pojawił się grymas niewiadomego pochodzenia, został w tyle, smętnie wlokąc się parę długości końskich za towarzyszami. Podczas obiadu w przydrożnym zajeździe nie odzywał się wcale, ale Godfryd z Zygfrydem nie zwrócili na to uwagi, pogrążeni w wymyślaniu coraz to śmielszych czynów.
Po obiedzie ujechali może jeszcze z dziesięć mil; zatrzymali się w trzygwiazdkowym motelu na peryferiach dość dużego grodu, blisko zewnętrznych murów. Godfryd po obejrzeniu knajpki wyraził chęć przyłączenia się do ucztujących w sali restauracyjnej, na co Zygfryd przystał z ochotą, Emerald natomiast odmówił i poczłapał do swego pokoju.
Rankiem były giermek nie pojawił się na śniadaniu, choć motel zapewniał obfity i niemożliwie smaczny szwedzki stół. Nasyciwszy głód Godfryd z Zygfrydem poszli po Emeralda do pokoju, lecz ten był pusty, zniknęły też wszystkie bagaże. Nasi bohaterowie jak szaleni pognali do recepcji, gdzie stary portier powiedział im, że ich towarzysz kazał się obudzić przed wschodem słońca, uregulował rachunek i bez jednego słowa opuścił motel, nie jedząc nawet śniadania. Staruszek nie potrafił określić, dokąd mógł się udać, ani dlaczego wyjechał w takim pośpiechu.
Zygfryd i Godfryd zasępili się. Ten pierwszy w zadumie pokiwał głową.
– Chyba przybyła nam kolejna nierozwiązana średniowieczna tajemnica – powiedział ze smutkiem.
Nie mieli szans na doścignięcie Emeralda, nie wiedzieli zresztą, w jakim kierunku mógł pojechać. Zdecydowali więc, iż ruszą w dalszą podróż, a przy najbliższej okazji poszukają prywatnego detektywa i niezależnie od kosztów postarają się wyjaśnić tę zagadkową i mocno niepokojącą sprawę. Obietnicy nie dotrzymali z przyczyn obiektywnych, ponieważ pierwsi prywatni detektywi pojawili się dopiero w ósmym stuleciu, ale przynajmniej czuli, że w tej kwestii mają czyste sumienia.
Tymczasem dzielny niedawny giermek Emerald, z szerokim uśmiechem na twarzy, w lekkim ubraniu galopował w stronę Lasu Sherwood. Nigdy nie zakosztował smaku rycerskiego życia, lecz nie dlatego, że opuściła go odwaga. Po prostu stwierdził, że przyciasna w niektórych miejscach zbroja boleśnie obciera mu jądra, doprowadzając do szału i psując całą przyjemność bycia rycerzem. Głupio mu było wyznać to towarzyszom, wyjechał więc bez pożegnania, sprzedał zbroję pierwszemu napotkanemu wieśniakowi po cenie złomu i bez chwili wytchnienia wyruszył do Sherwood, gdzie założył konkurencyjną bandę rozbójników, zupełnie odmienną od tej pierwszej, poza jednym szczegółem. Do końca życia chwalił gustowne, dobrze skrojone i nigdzie nie uciskające zielone wdzianka z miękkiego, delikatnego aksamitu, w jakie ubierał się on i jego banda wyjętych spod prawa.

Ryszard Lwie Serce pochłonięty był organizowaniem drużyny. Oznaczało to, że władca i ważniejsi rycerze niemal bez przerwy, na wzór rzymski, ucztowali w sali dla VIP-ów, średni szczebel w mesie podoficerskiej, hołota w sali ogólnej, a nowo przybyli po zapisaniu nazwisk kierowani byli w odpowiadające ich randze miejsca, gdzie przyłączali się do ogólnej zabawy, wszystko za pieniądze z kredytu, którego Ryszard i tak nie zamierzał spłacać. Karczmarz był szczęśliwy, rycerze byli szczęśliwi, okoliczne kurwy były szczęśliwe; pewnie tylko Śnięty Graal bolejący nad utratą bogatej piwniczki nie byłby szczęśliwy widząc kmiotów z najbardziej zapadłych dziur zalewających się jego najlepszym burgundem.
Pewnego dnia władca zdenerwowany nieustannymi pytaniami dotyczącymi aktualnego statusu rzeczywistości postanowił zorganizować krótkie szkolenie, by mu już więcej nie zawracano głowy. Kazał zebrać wszystkich liczących się rycerzy na placu przed gospodą i przemówił tymi słowy:
« 1 2 3 4 5 19 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.