Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 26 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Alan Akab
‹Więzień układu›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorAlan Akab
TytułWięzień układu
OpisAutor pisze:
O autorze może tyle – absolwent technikum chemicznego, ukończył biologię, lecz na równi ze ścisłym umysłem ceni humanizm. Czymże bowiem byłaby ludzka technika, cywilizacja, czy choćby najbardziej udane społeczeństwo bez wiedzy o człowieku, o tym jaki jest naprawdę, jakim chciałby być widziany, czego pragnie i jakie są jego słabości?
GatunekSF

Więzień układu – część 3

« 1 28 29 30

Alan Akab

Więzień układu – część 3

– Dobrze… Rozejrzyj się i powiedz, że mamy dobrze. Przekonaj mnie. Mówisz jak twój ojciec. On nigdy nie musiał pracować. Właściwie, dziwię się, że przy jego poglądach i poglądach twojej matki, pozwolili, byś została moją żoną – uśmiechnął się. – Ale znam cię, Rous, i wiem, że gdybym chciał, byś coś zrobiła, wystarczy, bym ci tego zabronił.
Teraz rodzice kłócili się bardziej dla zabawy. Iwen westchnął cichutko. Uderzenie samotności gdzieś znikło. Zaczął myśleć, że wyolbrzymia problem. Gdyby sprawy stały się poważne, rodzice na pewno by mu pomogli, zrobili więcej niż zwykle. Coś by zrobili. Musiał uwierzyć, że dorośli są mądrzejsi i zajmują się swoimi sprawami naprawdę dlatego, że one są ważniejsze. Zabrał się za jedzenie, przysłuchując się rodzicom. Jednak czuł, że coś się zmieniło, między nimi a nim, nawet jeśli tego nie dostrzegali.
– Więc dobrze. Jak według ciebie mamy się bronić przed inwazją?
– Nie bronić się wcale, bo inwazja nigdy nie nastąpi. To tylko gra o władzę. Trzymają nas tutaj, bo dzięki temu prawie cała produkcja znajduje się w ich rękach. Ludzie zamieszkują tysiące planet, lecz produkujemy wszystko w jednym miejscu, w Układzie. To jest chore i niebezpieczne. Gdy coś się stanie w Układzie, odbije się to na wszystkich koloniach. Gdybyś czasami rozmawiała z kolonistami, jak mi to wypominasz, wiedziałabyś, że my, tutaj, pracujemy niemal jak niewolnicy.
– Tam też jest ciężko – zauważyła matka. – Tam nie istnieje tak rozbudowany przemysł.
– Ale to się zmieni. Za sto lat czy za tysiąc, nieważne. Tam ludzie są wolni. Pomijając Prawa Kolonialne, kolonie rządzą się demokratycznie. Tam prezydentem kolonii może zostać każdy.
– A u nas nie? Możemy głosować…
Iwen nadstawił uszu. Słowa „demokracja” i „głosowanie” zawsze drażniły ojca. Ojciec potrafił dostrzec kłamstwa rządu i tak mu je wyjaśnić, że miał wrażenie, iż wszystko rozumie, lecz był jeszcze mały i szybko zapominał. Wtedy pocieszał się, że gdy dorośnie, będzie jak on, tylko nie będzie rzucał pracy ani tak łatwo pozwalać się z niej wyrzucać.
– Ale tylko na tych kandydatów, których przedstawią nam partie czy jakieś podejrzane grupy interesów! – ojciec się uniósł. – To tak jakbyś wybierała, którą zgniłą pomarańczę chcesz kupić. I tak nie dostaniesz świeżej, jedynie mniej zepsutą! Dlatego ludzie przestali głosować, dlatego dwieście lat temu zniesiono próg wyborczy. Od tego czasu Rząd nawet nie udaje, że mu na czymkolwiek zależy, na poprawie poziomu życia w szczególności. Teraz wystarczy tylko jedna, jedyna osoba w całym Układzie, by wybory były ważne.
– Nie moja wina, że ludzie nie głosują. Mogliby przegłosować lepszego kandydata…
– Nie głosują, bo dobrze wiedzą, że to nie ma sensu. Ci nowi i tak zrobią ich w holownik. Dalej będą dźwigać wszystko na własnych plecach i nic się nie zmieni.
– Gdyby się ruszyli, jak mówi mój tak niepopularny w tym domu ojciec, to by były zmiany. Podobno na tym polega demokracja – zauważyła z przekąsem. – Zmian trzeba chcieć, to wtedy będą. Ale ludzie nie chcą chcieć.
– Twój ojciec jest idealistą, a ja realistą. W dodatku jest bogaty, a to zawęża pole widzenia. Zbyt mocno zależy mu na utrzymaniu obecnego stanu rzeczy, nawet jeśli czasami mówi co innego. Myślisz jak on, że to takie proste? Bogaci zawsze wygrywają. Używają swojego bogactwa by mieć więcej i nie pozwolą tym, co mają mniej, by ich dogonili. Demokracja to fikcja, od samego początku. To ekwilibrystyka między potrzebami jednostki a potrzebami społeczeństwa. Ludzie wybierają spośród siebie najpopularniejszych, by podejmowali niepopularne decyzje. Co się dzieje, gdy ci wybrani zapominają, kto i po co ich wybrał? Rozejrzyj się, spójrz, co zrobiła z nami ta demokracja!
– Kolonie są…
– Kolonie! – ojciec wzniósł ręc. – Demokracja kolonii podlega Rządowi przez namiestników. Wszystko, każde ogniwo, prowadzi tutaj, do Układu. To tu…
– Do wyborów może startować każdy! – zaprotestowała matka.
– Tak myślisz? – ojciec uniósł brwi. Jego jedzenie było zimne, ale nie zwracał na to uwagi – Raz, poparcie nie leży na ulicy. Dwa, rząd i partie dobrze wiedzą jak zarzucić ludzi informacjami tak, by inny kandydat, niezależny kandydat, nie zdołał się przebić. Sami bardzo dobrze potrafią się wybielać, nawet współpracować ze sobą, lecz równie dobrze potrafią oczerniać innych.
– Kłamstwo łatwo można wykryć i ujawnić.
– Nie musisz kłamać, by zamienić najszlachetniejszego człowiek na zbira z ulicy! Od tego jest propaganda. Zresztą, Parlament Międzyplanetarny, cała ta Rada Ziemi i inne rady, z prezydentem Układu na czele, z całym tym Zjednoczonym Rządem, to tylko marionetki. Prawdziwe decyzje zapadają gdzie indziej, gdzie żadne wybory nie sięgają. Oni tylko poruszają ustami, by odczytać to, co się im podetknie. Kim się otoczysz jak zostaniesz prezydentem? Swoimi znajomymi? Nikt nie wpuści do rządu ludzi znikąd! Nawet jak się tam dostaniesz, będziesz sama przeciwko tysiącom. Demokracja, prawdziwa demokracja, sprawdza się w koloniach, bo są małe. W naszej demokracji władza i pieniądze to jedno i to samo. Biznesmen jest politykiem, polityk biznesmenem. Rządzą nami byli prezesi korporacji, którym znudziło się robienie pieniędzy, bo dziś nikogo innego nie stać na kampanię, która sprowadza się do kupienia głosów tych u góry. Kiedyś kandydat musiał chociaż udawać. Musiał wydać fortunę, by bezmózgie pospólstwo uwierzyło, że chce właśnie jego. Dzisiaj… – pokręcił głową. – U nas, by rządzić w tej parodii, zwykły człowiek musi się powoli wspiąć po szczebelkach władzy, a w trakcie tej wspinaczki politycy sami eliminują radykałów i reformatorów. Ci, co zostali zbyt dobrze się w tym czują, by coś zmienić, nie na szerszą skalę.
– Więc może demokracja sama w sobie jest utopią? – zaczęła ironizować. – Może sprawdza się tylko w prymitywnych społeczeństwach?
Ojciec znieruchomiał.
– Może – stwierdził po chwili. – Lecz jeśli tak, to z tej śluzy nie ma ucieczki. Wszyscy wiedzą, że zmiany są konieczne, lecz ludzie oczekują, że będą one szybkie. Jedno, dwa pokolenia i sytuacja się unormuje. Nie rozumieją, że to praca na dwa lub trzy stulecia. Demokracja nie potrafi planować w takiej skali czasu. Nigdy nie stworzyłaby Piramid ani Wielkiego Muru. Demokracja działa doraźnie, zaspokaja potrzeby, lecz nie rozwija społeczeństwa ani nauki.
– Wiesz co, Lerszen? Poddaję się. Z tobą nie da się rozmawiać – matka z rezygnacją rozłożyła ręce. – Na jedno moje zdanie masz tysiąc innych.
– Ale to zdania prawdziwe. Nie poradzę, że kłamstwo nie potrafi się bronić. Jesteśmy na nich skazami. Możemy jedynie grać z nimi w ich grę, zgodnie z ich regułami, lub nie grać wcale. A ci, co nie grają, mają jeszcze gorzej niż my. Bo nie grać, Rous, to być wyrzuconym poza system. Być bezimiennym… – urwał na chwilę, jakby ta myśl go uderzyła – i być może to jest nasz klucz do przyszłości. Rewolucja zdarza się tylko wtedy, gdy w społeczeństwie dość będzie ludzi niezadowolonych. Rozumiesz? Rząd traktuje niepracujących jak śmieci. Oni sami tak o sobie myślą… a człowiek, który ma się za nic nie ma nic do stracenia! Przez wieki gloryfikacja indywidualizmu stabilizowała społeczeństwo, sprawiała, że ludzie czuli się unikalni, wartościowi. Nie chcieli ryzykować, ale to się przecież zmienia, tu i teraz, po obu stronach! Jeśli ci poniżani jałmużną uwierzą, jeśli ktoś da im sygnał, a oni posłuchają… widzisz to? Tego boją się najbardziej…
Matka przygarbiła się. Oparła ręce na stole.
– Wiesz… – powiedziała zmęczonym głosem. – Najbardziej brakuje mi zwykłych filiżanek. Takich z kawą, z pianką. Tego z Ziemi brak mi najbardziej.
Iwenowi wydało się to zupełnie bez sensu, a jednak ojciec nie zdziwił się, nie odpowiedział. Położył tylko rękę na jej dłoni i uścisnął.
• • •
Leżał na łóżku. Odpoczywał. Starannie ułożył złamaną rękę wzdłuż ciała, by kość zrastała się prosto, jak tłumaczył mu to Żo. Dobrze, że wciąż nosił strój kompensacyjny. Starszak złamał mu rękę, bo wiedział, że nikt tego nie zauważy. Bestia.
Wprawa, z jaką Żo się nim zaopiekował zdumiewała go i niepokoiła. Choć Żo nie skończył studiów, robił to niemal tak sprawie i z taką pewnością jak jego matka. Uprzedził Iwena, że będzie mógł zdjąć siatkę dopiero, gdy ręka znowu stanie się chłodna, czyli gdy przestanie działać regenerator kości. To miało się stać wieczorem. Póki co, Iwen czuł jakby jego rękę opływała woda, nie dość gorąca by się poparzyć, lecz dość ciepła by była wysoce nieprzyjemna, niemal na granicy wytrzymałości. Ciepło promieniowało z całej kończyny. Ręka była rozpalona niczym w gorączce, a on miał na sobie nie tylko strój, lecz także żelową siatkę usztywniającą, delikatnie, lecz stanowczo ograniczającą ruchy ręki.
Pomyślał o Arto, o tym, co do niego napisał. Tylko on martwił się tym, co się z nim działo, dostrzegał to i nalegał, wręcz zmuszał go do przyjęcia pomocy. Oczywiście nie robił tego, bo się o niego martwił, tylko dla dobra grupy. Zawsze był taki. Gdy odmówił, kazał go śledzić. Podłe, lecz dla Arto liczył się tylko efekt. Na szczęście Żimmy nie przejmował się zbytnio tym obowiązkiem. Nawet Żo martwiło najbardziej to, że gdy był połamany i obity, stawał się bezużyteczny.
Arto niewiele się od nich różnił. Chociaż… czy aby na pewno? Wciąż myślał o tym jak pomógł Welowi. Odkąd tu trafił, Arto był jedyną osobą, którą znał, zachowującą się jakby miała jakiekolwiek uczucia. Czy to była prawda? Czy to możliwe, że nie był taką nieczułą maszyną jak inni, że tylko udawał, choć bardzo dobrze? Kiedyś sam udawał. Obserwował dzieci w nowej szkole, choć wszystko, o czym wtedy myślał skupiało się na jednej rzeczy – co mnie to obchodzi? Wiedział, że zanim się do nich zbliży, znowu będzie się musiał pakować. Lecz Arto nigdzie się nie wybierał. Nie izolował się od innych, jednak nie chciał lub nie potrafił się z nikim zaprzyjaźnić, jakby nikomu nie ufał. Być może tak było. Może dlatego, gdy inni bawili się w swoje okrutne gierki, on zawsze stał z boku. Gdyby się dołączył, nie mógłby kryć tego, jaki jest.
Wcześniej chciał, by stali się kimś więcej niż towarzyszami, lecz dzisiaj zrozumiał, że to niemożliwe. Jak sobie chcesz, Arto, już cię nie potrzebuję. Tak naprawdę nigdy cię nie potrzebowałem. Bądź sobie dalej tym zimnym posągiem, jak te z muzeów. Jakim chcesz, by widzieli cię inni, poprawił się. Może robisz to już tak długo, że sam się w tym pogubiłeś. Ale wcale taki nie jesteś. Jesteśmy do siebie bardziej podobni, niż myślisz, tylko ty to ukrywasz i może ja też powinienem.
W głębi siebie czuł, że pomoc by mu się przydała, choć rozum podpowiadał, że nie powinien o nią prosić. Jednak nie zdoła ukryć wszystkiego. Najbardziej bał się Rossie, że nie wytrzyma i wszystko opowie rodzicom. Wtedy byłby skończony. Wierzył, że dotrzyma przyrzeczenia, lecz wciąż się bał, bo tego, co zrobi dziewczyna nikt nie potrafił przewidzieć.
Westchnął ciężko. Dlaczego Arto wszystko utrudnia, zmusza mnie bym kłamał? Dlaczego nie rozumie, że to moja sprawa? Zna reguły lepiej ode mnie. Wie, że w tym jednym nie powinien mi pomagać.
Leżał na boku, na zdrowej ręce, gdy pojawiła się Ros. Tym razem o niczym nie wiedziała. Zrozumiała dopiero wtedy, gdy zobaczyła jego rękę, a i to nie od razu. Podeszła do niego.
– Co ci zrobili? – spytała z wyraźną nutą złości. – Ten brutal złamał ci rękę?
Nie odpowiedział.
– Musisz z tym skończyć!
Teraz się odwrócił.
– Właśnie dlatego mi ją złamał! – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Bo próbowałem z tym skończyć! Zostaw mnie.
Oczywiście, nie zostawiła. Dalej stała nad nim, jak pomnik zemsty, z założonymi rękoma.
– Iw, to nie są dziecinne ziemskie przepychanki. Nigdy takie nie były. Sam nie dasz mu rady.
– A co? Chcesz pomóc? – spytał ze złością, bojąc się, że to zrobi. – Będziesz się z nim bić?
To byłby dopiero wstyd, gdyby siostra musiała walczyć za niego. Wtedy mógłby się pożegnać z grupą. Właściwie, mógłby się pożegnać z całą szkołą.
– Ja, z nim? Są inne sposoby… – zaczęła Ros.
– Wytrzymam! – zawołał, nie za głośno .– A ty siedź cicho, inaczej… inaczej…
Zabrakło mu słów. Ros pochyliła się nad nim. Cofnął rękę.
– Pokaż rękę – rozkazała.
– Po co? Nie znasz się. Dość mnie boli. Zostaw!
– Pokaż, mówię! Nic ci nie zrobię. To ty chcesz się z nim bić, nie ja.
Mimo protestów delikatnie złapała za chorą rękę. Odłączyła rękaw od reszty stroju, zdjęła go i lekkimi uciskami delikatnie zbadała kończynę, sprawiając zadziwiająco mało bólu. Ledwie raz syknął, gdy zbyt mocno przycisnęła kciuk do miejsca złamania.
– To już zaszło za daleko! – oświadczyła, prostując się.
Iwen uniósł się na zdrowym łokciu. Widział po jej twarzy, że podjęła jakąś decyzję.
– I co? Będziesz mnie straszyć, że powiesz rodzicom?
– Ależ z ciebie dziecko! – Ros spojrzała na niego gniewnie i w milczeniu wyszła z pokoju.
koniec
« 1 28 29 30
11 lutego 2006

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Nudna lekcja fantastyki
— Zofia Marduła

Śladami Endera?
— Magdalena Kubasiewicz

Prima Aprilis: Blaszana pułapka
— Wojciech Gołąbowski

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.