„Boska!” w inscenizacji warszawskiego Teatru Polonia to oparta na faktach komedia o najgorszej śpiewaczce świata, Florence Foster Jenkins, która albo była głupia, albo zaślepiona i narcystyczna. Mimo znakomitej roli Krystyny Jandy i obecności innych gwiazd po obejrzeniu sztuki odczuwałem spory niedosyt.
Opowieść o zwyczajnej boskości
[Peter Quilter „Boska!” - recenzja]
„Boska!” w inscenizacji warszawskiego Teatru Polonia to oparta na faktach komedia o najgorszej śpiewaczce świata, Florence Foster Jenkins, która albo była głupia, albo zaślepiona i narcystyczna. Mimo znakomitej roli Krystyny Jandy i obecności innych gwiazd po obejrzeniu sztuki odczuwałem spory niedosyt.
Peter Quilter
‹Boska!›
Nie ukrywam, że Krystyna Janda wzbudza we mnie bardzo ambiwalentne uczucia. Z jednej strony cenię jej role w takich filmach jak „Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego, i podziwiam, że odważyła się zagrać w znakomitym spektaklu Teatru Telewizji pod tytułem „Porozmawiajmy o życiu i śmierci”, ale z drugiej pominę milczeniem to, co pokazała chociażby w „Dyrygencie” Andrzeja Wajdy. Przykładem pomysłu Jandy, który nie wzbudził wielkiego aplauzu niżej podpisanego, jest właśnie „Boska!”. Zamiast rzetelnej biografii publiczność zobaczyła komedię pomyłek. Coś, co przywodzi mi na myśl filmy o inspektorze Clouseau. Przypominam, że mimo nieuleczalnej głupoty udawało się mu rozwiązywać najtrudniejsze nawet sprawy. Siłą rzeczy nasuwa mi się też skojarzenie z kreskówkami opowiadającymi o losach „genialnego” inspektora Gadżeta, któremu w rozwiązywaniu spraw pomagali pies i jego, bodajże, siostrzenica. Nie wiem, czy madame Jenkins była idiotką, i nie mnie to oceniać, ale takie właśnie odniosłem wrażenie po obejrzeniu tej sztuki.
Fot. Teatr Polonia
Jeszcze bardziej irytuje to, jak papierowe są w „Boskiej!” wszystkie postacie. Jak ślepo wierzą w swój talent, kochają tytułową pseudodiwę lub szczerze jej nie cierpią. Na tym tle wyróżnia się jedynie grany przez Macieja Stuhra akompaniator Cosme McMoon. To jedyna postać dynamiczna – tylko w nim zachodzi przemiana. Początkowo towarzyszy swojej pracodawczyni jedynie dla dużych pieniędzy, by potem autentycznie zafascynować się i zarazić jej pasją. Ale abstrahując od tego faktu, doprawdy denerwujące jest mało zgrabne przejście owego człowieka od współczucia do jako takiego szacunku. Szkoda, że nie zachowuje się bardziej dwuznacznie. Nie pożąda jej pieniędzy. Po prostu zwyczajnie nie chce mi się wierzyć, że wokół takiej bogaczki nie było stada hien. Ja tych hien w sztuce zwyczajnie nie widziałem. Byli jedynie dobrzy przyjaciele, którzy nawet jeśli trochę na niej żerowali, to jednocześnie szczerze ją kochali. Doprawdy? Zaraz się popłaczę.
Z drugiej strony Jandzie nie można odmówić jednego – zagrała naprawdę znakomicie i autoironicznie. Powtarzam tylko: spodziewałem się bardziej złożonej i skomplikowanej postaci. Postaci, która jest świadoma swoich niedoskonałości. Uważam również, że gdyby autentyczna Boska zaakceptowała siebie taką, jaka jest, to odniosłaby nad innymi moralne zwycięstwo. Także nade mną – złośliwym krytykiem. Tymczasem, jak już wspomniałem, Jenkins została ukazana jako narcystyczna idiotka. Nie zgadzam się z tymi wszystkimi, którzy uważają, że udowodniła, iż warto mieć odwagę za wszelką cenę realizować swoje marzenia, bo dzięki temu osiągnie się sukces. Udowodniła najwyżej, że aby zaliczyć występ przed pełną publicznością, trzeba mieć na to pieniądze. Albo władzę, tak jak magnat prasowy Hearts, który wcielał w życie kaprysy jednej ze swoich kochanek, także niemającej ani krzty talentu.
Fot. Teatr Polonia
Skłaniam się do postawienia następującej tezy: Krystyna Janda dała do zrozumienia, że nie przejmuje się i nie zamierza przejmować opiniami innych, i będzie dalej robić, co jej się żywnie podoba. Ma do tego prawo i jeśli przyniesie to satysfakcje tej skądinąd boskiej aktorce, to niech robi, co chce. Nie oznacza to jednak, że rezultaty tej pracy będą się podobały innym, chociażby mnie. Swoją drogą przed rokiem obejrzałem inny spektakl Teatru Polonia, „Szczęśliwe dni” według mojego ukochanego Becketta. I co zobaczyłem? Znakomitą, dojrzałą Jandę, która została świetnie poprowadzona przez świetnego reżysera, Piotra Cieplaka. Sęk w tym, że nie każdemu reżyserowi udaje się nad nią zapanować. Poskromić ową złośnicę. Podobnie jak ona ma z tym problem, gdy równocześnie gra i reżyseruje.
Mimo że „Boska!” ma świetną obsadę i jest chwilami zabawna, odczuwałem po niej niedosyt. Zamiast tragikomicznej rozprawy o cienkiej granicy oddzielającej artystę od amatora i pytania o definicję pojęcia „artysta”, obejrzałem błahą komedyjkę, która jeszcze na dodatek miejscami zupełnie niepotrzebnie próbowała przemienić się w dramat. Wszystko to było drętwe i naciągane. Aż kusi mnie, by zacytować klasyka: „Krystyno Jando! I ty reżyserze! Nie idźcie tą drogą!”.