Jeśli ktoś miał obawy, czy Alanowi Moore’owi uda się doprowadzić historię “Strażników” do efektownego końca, może odłożyć je na bok. Nie przeszkadza nawet fakt, że już w połowie albumu autor przedstawia nam sprawcę całego zamieszania. Ważniejsze jest bowiem nie to, kto okazuje się “czarnym charakterem”, ale dlaczego tak się dzieje.
Boże, chroń Amerykę (przed superbohaterami)
[Dave Gibbons, Alan Moore „Strażnicy #3” - recenzja]
Jeśli ktoś miał obawy, czy Alanowi Moore’owi uda się doprowadzić historię “Strażników” do efektownego końca, może odłożyć je na bok. Nie przeszkadza nawet fakt, że już w połowie albumu autor przedstawia nam sprawcę całego zamieszania. Ważniejsze jest bowiem nie to, kto okazuje się “czarnym charakterem”, ale dlaczego tak się dzieje.
Dave Gibbons, Alan Moore
‹Strażnicy #3›
Osią fabularną serii są losy grupy podstarzałych superbohaterów: ludzi skrywających się pod różnymi maskami, aby walczyć z szerzącą się przestępczością. Moore przedstawił nam zarówno narodziny ich kultu (temu poświęcono retrospektywne wstawki w tomie pierwszym), jak również ich późniejsze dzieje, kiedy to – przeżywszy swój wzlot, swoje “pięć minut” – odrzuceni zostali (poza cieszącym się wciąż międzynarodową estymą niebieskoskórym Dokrotem Manhattanem) przez amerykańskie społeczeństwo na margines.
I zapewne zostaliby oni przezeń zupełnie zapomniani, gdyby nie tragiczne wydarzenie: tajemnicze zabójstwo Edwarda Blake’a, w światku superbohaterów zwanego Komediantem. To właśnie ono porusza prawdziwą lawinę zdarzeń. Kulisy zbrodni stara się bowiem wyjaśnić dawny kompan denata, Rorschach (człowiek w masce z plamami), a pomagają mu w tym Sally Jupiter i Nocny Puchacz.
W tle wydarzeń obserwujemy Amerykę anno domini 1985. Są to jednak zupełnie inne Stany niż w naszej rzeczywistości, inaczej bowiem potoczyła się historia. Państwem wciąż rządzą republikanie pod wodzą niezbyt lubianego Richarda Nixona, kraj powoli popada w otchłań politycznego ekstremizmu, na dodatek dojrzewa konflikt nuklearny z Sowietami… Armagedon wydaje się nieunikniony.
Moore’owi doskonale udaje się łączyć w “Strażnikach” różne wątki. Wydatnie pomaga mu w tym umiejętność, którą posiadł w stopniu nadzwyczajnym: żonglowanie płaszczyznami czasowymi. Nie stroni on także przed nadaniem swemu dziełu tzw. budowy szkatułkowej, kiedy to w komiksie obserwujemy inne, rozgrywające się niezależnie, historie. Scenarzysta czyni to jednak tak sprawnie, że nawet kiedy opowiada kilka różnych historii jednocześnie – które jednak tylko na pozór nie mają ze sobą wiele wspólnego – czytelnik nie gubi się w toku narracji. Więcej nawet, ostatecznie okazuje się, że wszystkie tropy prowadzą w to samo miejsce, wzajemnie się uzupełniają, dopełniając psychologiczny obraz bohaterów.
Moore dba o to, abyśmy poznali jego bohaterów jak najlepiej. Momentami przedstawia najbardziej intymne sekrety ich życia. Nie po to, żeby epatować patologiami i szokować czytelnika, ale dać mu szansę zrozumienia, dlaczego bohaterowie komiksu postępują w ten właśnie, a nie inny sposób. Dzięki temu zabiegowi superbohaterowie stają się bardziej ludzcy. Kiedy wiemy, co ich dręczy, jaki niosą z sobą bagaż doświadczeń, łatwiej jest nam identyfikować się z nimi. Jak w najlepszym dziele literackim, tworzy się swoista więź pomiędzy czytelnikiem, autorem i postaciami dzieła. Choćbyśmy wcale nie mieli darzyć tych postaci nadmierną sympatią…
Trzeci tom “Strażników” to – poza fragmentami o jednoznacznie sensacyjno-fantastycznej proweniencji – jedna wielka psychodrama. Moore skupia się zwłaszcza na trzech postaciach: pięknej Sally, Doktorze Manhattanie oraz Ozymandiaszu. Wiwisekcja ich umysłów pozwala mu na kreślenie wyjątkowo katastroficznego obrazu ludzkości. Pozwala także postawić pytania, na które w ciągu wieków nie znaleziono jeszcze zadowalającej wszystkich odpowiedzi: czy jednostka – choćby z najbardziej szlachetnych pobudek – ma prawo decydować o losach wszystkich ludzi? A także, czy chcąc czynić Dobro, można posiłkować się Złem? Ilu bohaterów, tyle mamy odpowiedzi. Autor scenariusza nie narzuca nam jednoznacznej interpretacji: równie dobrze możemy opowiedzieć się po stronie zimnego i wyrachowanego Doktora Manhattana, nawiedzonego i perfekcyjnego w swym postępowaniu aż do szaleństwa Ozymandiasza, bądź też jedynego-nieugiętego Rorschacha…
O ile w dwóch pierwszych tomach “Strażników” scenarzysta kładł jeszcze spory nacisk na odmalowanie tła obyczajowego stworzonego przez siebie świata, ostatnie cztery rozdziały tej historii to już fantastyka w najczystszej, klasycznej postaci. Mamy tutaj i podróż na Marsa, termodynamiczne cuda, zmienne strumienie czasoprzestrzeni, niesamowity statek Nocnego Puchacza (podobny motyw wykorzystał później Moore w “Lidze Niezwykłych Dżentelmenów”), w końcu “Karnak”, umiejscowioną na Antarktydzie twierdzę.
Czytając ten komiks, można odnieść wrażenie swoistego deja vu. I nie bez podstaw: Moore – komiksowy postmodernista – nawiązuje do klasycznych dzieł literackich i filmowych, dodając tym samym “Strażnikom” smaczków. Są więc nawiązania do powieści Juliusza Verne’a, Herberta George’a Wellsa, filmów o agencie 007 (vide postać Adriana Veidta), klasycznego obrazu science-fiction “Dzień, w którym stanęła Ziemia”, czy też niezliczonych amerykańskich seriali fantastycznych z lat 50. i 60. Autor nie stara się w ten sposób jedynie zaimponować czytelnikowi znajomością tematu, ale zaprasza go do zabawy, dzięki temu rozładowując nieco dość poważny ton całej serii.
Graficznie, podobnie jak i w poprzednich albumach, także nie są “Strażnicy” przykładem nowatorstwa i formalnego eksperymentowania. Ale i tak Dave Gibbons i John Higgins wykonali kawał solidnej roboty, za wzór biorąc sobie europejską klasykę. Realizm rysunków świetnie zresztą współgra z wymyśloną przez Moore’a opowieścią, dziś już może sprawiającą wrażenie nieco staroświeckiej, ale nieprzerwanie fascynującą.
Po lekturze ostatnich czterech rozdziałów opowieści o Moore’owskich superbohaterach – można stwierdzić, że choć nie jest on może “najlepszym komiksem wszech czasów”, to jednak zasługuje na szczególną uwagę jako dzieło bezsprzecznie wybitne.
PS. W zrozumieniu rzeczywistości, w jakiej rozgrywa się akcja “Strażników”, wydatnie pomagają – umieszczone na końcu albumu – “przypisy tłumacza”. W jednym z nich popełnił jednak pan Drewnowski drobny błąd, przedstawiając Geralda (nie zaś Gerarda, jak jest w przypisach) Forda jako pierwszego w historii Stanów Zjednoczonych prezydenta niewyłonionego w wyborach. To nieprawda. Przed Fordem szczęście to spotkało chociażby – dziewięć lat wcześniej – Lyndona Johnsona, który na to najwyższe stanowisko w USA zaprzysiężony został na pokładzie prezydenckiego samolotu Air Force One w dniu zamordowania Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. Lyndon wygrał wprawdzie wybory, ale miało to miejsce dopiero rok później… Ford także próbował tej sztuczki (w 1977), ale musiał ustąpić pola Jimmy’emu Carterowi.