Album „Guyanacapac” wystrzałowo kończy znakomitą czteroczęściową serię Xaviera Dorisona i Mathieu Lauffraya o przygodach podstępnego, acz nieustraszonego, chciwego, acz szlachetnego pirata Long Johna Silvera. I nawet jeśli wielbiciele „Wyspy skarbów” Roberta Louisa Stevensona uznają ją za profanację ulubionej lektury, nie zmieni to w niczym faktu, że Francuzom udało się stworzyć jeden z najciekawszych komiksów przygodowych ostatnich lat.
Podróż do wnętrza Piekła
[Xavier Dorison, Mathieu Lauffray „Long John Silver #4: Guyanacapac” - recenzja]
Album „Guyanacapac” wystrzałowo kończy znakomitą czteroczęściową serię Xaviera Dorisona i Mathieu Lauffraya o przygodach podstępnego, acz nieustraszonego, chciwego, acz szlachetnego pirata Long Johna Silvera. I nawet jeśli wielbiciele „Wyspy skarbów” Roberta Louisa Stevensona uznają ją za profanację ulubionej lektury, nie zmieni to w niczym faktu, że Francuzom udało się stworzyć jeden z najciekawszych komiksów przygodowych ostatnich lat.
Xavier Dorison, Mathieu Lauffray
‹Long John Silver #4: Guyanacapac›
Xavier Dorison i Mathieu Lauffray są rówieśnikami, obaj urodzili się w 1972 roku. Pierwszy z nich jest już doskonale znany polskim czytelnikom, głównie dzięki takim dziełom jak „
XIII – Mystery: Mangusta”, „
Trzeci testament”, „Asgard”, „Sanctum” i „
W.E.S.T.”; drugi o uznanie nad Wisłą musi dopiero powalczyć. We Francji kojarzony jest przede wszystkim z serią fantasy „Le Serment de l’Ambre” (1995-1997, dwa tomy z pięciu wydanych), fantastycznym „Prorokiem” (2000-2005, trzy części), antologią historyczną „Paroles du Verdun” (2007) oraz przygodowym „Les Chroniques de Légion” (2011, album pierwszy z czterech opublikowanych). Czterotomowy „Long John Silver” (2007-2013) nie jest ich pierwszym wspólnym projektem; trzynaście lat temu pracowali przy pierwszej odsłonie „Proroka” – „Ante Genesem” (Dorison tradycyjnie napisał scenariusz, a Lauffray odpowiedzialny był za stronę graficzną – rysunki i kolory).
Ostatnia część cyklu rozgrywa się niemal w całości w legendarnym mieście Inków Guyanacapac, do którego wcześniej dotarł lord Byron Hastings, a które następnie stało się celem podróży lady Vivian oraz towarzyszącego jej pirata Long Johna Silvera. Wyprawa do Ameryki Południowej obfitowała w dramatyczne wydarzenia, wśród których wymienić należy między innymi bunt załogi przeciwko kapitanowi „Neptuna” oraz tajemniczą chorobę, która dopadła marynarzy, gdy byli już całkiem blisko celu (patrz: albumy „Neptun” i „Szmaragdowy labirynt”). Na finiszu tomu trzeciego okazało się także, kto jest odpowiedzialny za wszystkie te nieszczęścia – to Indianin Moxtechica (nazywany przez członków załogi „Mokiem”), „wysłannik” lorda Hastingsa, który przez cały czas realizował swój, nie jego, podstępny plan. O czym lady Vivian dowiedziała się, czytając znaleziony w kajucie kapitańskiej rozbitego „Nemroda” dziennik pokładowy swego męża. Było już jednak zbyt późno, aby powiadomić o tym pozostałych…
„Guyanacapac” zaczyna się od mocnego uderzenia. Osamotniona lady Vivian błądzi po zakamarkach zrujnowanego indiańskiego miasta; w końcu trafia na swego zaginionego męża. Trudno jednak ich spotkanie uznać za szczególnie radosne; lord Byron, który nigdy nie zaliczał się do osób przyjemnych i życzliwych, przeszedł potworną metamorfozę – owładnięty szaleńczą ideą, zdolny jest do jeszcze okropniejszych zbrodni. Dość powiedzieć, że chcąc zrealizować swój cel, gotowy jest poświęcić życie małżonki i dziecka, które kobieta nosi w swoim łonie. W tym samym czasie Long John Silver i jego kompani – Dantzig, Murena oraz doktor Edmond Livesey – poszukują skarbu, którego miraż przywiódł ich w ten odległy zakątek świata. Zamiast na złoto, trafiają na oszalałego Moca; muszą też salwować się ucieczką przed stadem krwiożerczych waranów i nie mniej żądnymi ich posoki zombiepodobnymi indiańskimi mieszkańcami miasta. Walka toczy się bez pardonu, śmierć zbiera obfite żniwo, z którego to powodu Guyanacapac coraz bardziej przypomina nie mityczne El Dorado, ale przedsionek Piekła.
W ostatnim tomie „Long John Silvera” Dorison i Lauffray pozwolili sobie na konkretny „odjazd”, choć gwoli ścisłości należałoby dodać, że zmianę orientacji serii zasugerowali już w zakończeniu „Szmaragdowego labiryntu”. „Guyanacapac” niewiele ma bowiem wspólnego z przygodową historią w stylu „Wyspy skarbów” Roberta Louisa Stevensona, co da się jeszcze powiedzieć o pierwszych albumach cyklu – „Lady Vivian Hastings” i „Neptunie”. Finał to niezwykle mroczne fantasy o proweniencji mocno horrorowej. Dominującymi elementami fabuły są przemoc i szaleństwo, w których pogrążają się bez wyjątku wszyscy bohaterowie. Nawet, zdawałoby się, trzeźwo myślący doktor Livesey musi stoczyć ze sobą ciężki bój, aby nie dać się porwać fali obłędu i wyjść cało z opresji. Zdecydowanie nie jest to lektura dla dzieci; zresztą z aplikowaniem komiksu Dorisona i Lauffraya młodszym nastolatkom też należałoby uważać. Co wrażliwszy czytelnik mógłby mieć później kłopoty ze spokojnym snem. Tym bardziej że, oprócz scenariusza, bardzo sugestywna jest również strona wizualna komiksu.
Lauffray-grafik wykonał kawał dobrej roboty. Kadry – notabene nasycone bardzo wyrazistymi i przydającymi całej opowieści odpowiedniego klimatu barwami – są świetnie skomponowane. Wszystko zaś podporządkowane jest jednemu nadrzędnemu celowi – uczynieniu opowiadanej historii jeszcze bardziej dynamiczną i tym samym wciągającą. Autor rysunków, jak tylko może, ucieka od sztampy; trudno byłoby na prawie sześćdziesięciu stronach „Guyanacapac” znaleźć dwie plansze tak samo zmakietowane. Pojawiają się zarówno rysunki wielkości znaczka pocztowego, jak i takie, które wypełniają całą stronę (a bywa, że i dwie). Mathieu Lauffray potrafi wziąć rozmach i, co najważniejsze, wie, jak go wykorzystać dla dobra ogółu. Oby było nam jeszcze kiedyś dane wziąć do ręki album narysowany przez niego do scenariusza Xaviera Dorisona!