„Strażnicy: Początek. Gwardziści / Jedwabna Zjawa” mają pod górkę od samego początku – każdy będzie porównywał ich z legendarnym dziełem Alana Moore’a. Ale z drugiej strony bez tego trudnego pokrewieństwa pewnie zainteresowanie komiksem byłoby dużo niższe. Coś za coś.
Konrad Wągrowski
Kto strzeże Gwardzistów?
[Amanda Conner, Darwyn Cooke „Strażnicy - Początek #1: Gwardziści / Jedwabna zjawa” - recenzja]
„Strażnicy: Początek. Gwardziści / Jedwabna Zjawa” mają pod górkę od samego początku – każdy będzie porównywał ich z legendarnym dziełem Alana Moore’a. Ale z drugiej strony bez tego trudnego pokrewieństwa pewnie zainteresowanie komiksem byłoby dużo niższe. Coś za coś.
Amanda Conner, Darwyn Cooke
‹Strażnicy - Początek #1: Gwardziści / Jedwabna zjawa›
Czy warto po raz kolejny podnosić dyskusję na temat sensowności powstania prequeli „Strażników”? W zasadzie wszystko wiadomo. Dzieło Alana Moore’a jest kompletne, domknięte i sam autor, mimo wcześniejszych pogłosek o możliwości rozwinięcia historii, ostatnio zarzekał się, że nie planował jakichkolwiek dodatków. Brak dystansu do własnych dzieł oraz programowe odrzucanie nawiązań i adaptacji przez Moore’a są powszechnie znane, nietrudno więc odgadnąć, jaki on sam mógł mieć stosunek do rozwijania własnego uniwersum przez innych twórców. Ku swemu własnemu utrapieniu, w „Strażnikach” wykreował tak rozbudowaną alternatywną rzeczywistość i tak ciekawych bohaterów, że DC Comics dało się skusić wizji dalszego eksplorowania uniwersum i powierzyło napisanie szeregu prequeli innym twórcom. Krótko mówiąc: „Strażnicy: Początek” powstać nie powinni, ale jednak musieli.
Całe szczęście, że (jak na razie) ogranicza się to do zbioru pojedynczych albumów, z których każdy przedstawia historię jednej postaci z ekipy „Strażników” i być może nie będzie to bardziej rozwijane. Nie mówię tego dlatego, że prequele prezentują jakiś niski poziom – to jednak komiksy starannie przygotowane, napisane i narysowane przez uznanych twórców. Ale jednak przesadna eksploracja świata „Strażników” z pewnością nie miała by szans na utrzymanie poziomu – pozostańmy więc przy schemacie „jeden komiks na postać”. Album, który poszedł na pierwszy ogień, zawiera historię Gwardzistów (Minutemen) – zaprezentowanych pokrótce w oryginalnym dziele Moore’a poprzedników Strażników. Ten właśnie zeszyt, wraz z historią drugiej Jedwabnej Zjawy, składa się na pierwszy wydany w Polsce tom.
Trzeba uczciwie przyznać, że akurat Gwardzistom album się należał. To oni przecież jeszcze w latach 40. zapoczątkowali modę na walkę z przestępczością w cudacznych przebraniach, to cytatami z książki jednego z nich – Hollisa Masona (Nocnego Puchacza), w której podsumował swe dzieje w roli wieloletniego stróża prawa, obszernie okraszeni są „Strażnicy”. Poza tym w komiksie Moore’a znajdujemy skrawki – ogólne informacje o składzie grupy, przebitki z losów jej członków, nieco więcej dowiadujemy się o relacji Komedianta i pierwszej Jedwabnej Zjawy. Istnieje więc materiał do rozbudowy. I ta rozbudowa Darwynowi Cooke’owi, który jest odpowiedzialny za scenariusz i rysunki, nawet się udała. Stworzył komiks, który z dziełem Moore’a nie jest sprzeczny, lecz ładnie uzupełnia wszystko to, o czym ze „Strażników” nie mieliśmy szansy się dowiedzieć. Autor wplata sprawnie w fabułę rzeczy zasygnalizowane u Moore’a (jak śmierć Dolarówki, czy właśnie historia Zjawy i Komedianta), ale też rozwija inne opowieści, ze szczególnym naciskiem na ciekawie poprowadzone historie Zakapturzonego Sędziego i Sylwetki.
„Gwardziści” przy tym wszystkim dobrze trzymają się głównej myśli przewodniej Moore’a – tu także grupa bohaterów sprawiedliwości jest w gruncie rzeczy zbiorem ludzi z wielkimi problemami osobistymi, dla których walka z przestępczością może być częściowo terapią, częściowo szansą na realizowanie swych własnych obsesji. Rozumiemy mit, ale widzimy także dużo mniej pomnikową rzeczywistość. Graficznie komiks też wydaje się nawiązywać do rysunków Dave’a Gibbonsa i trzyma klimat pierwowzoru.
Nie znaczy to niestety, że jest to album bez wad. „Gwardziści” chyba nie bronią się niestety jako dzieło odrębne – aby dobrze pojąć sens wielu sytuacji, trzeba znać „Strażników”. Co więcej, Cooke zdaje się wplatać w swój komiks więcej wątków niż jest on w stanie udźwignąć, przez co narracja staje się rwana i chaotyczna. Chyba lepiej by było po prostu rozciągnąć tę historię, dać wybrzmieć bohaterom w dłuższych opowieściach. Cooke próbuje również nawiązywać do ambitnych pomysłów narracyjnych Moore’a, ale bez dobrego efektu. Twórca „Strażników” potrafił dodawać drugie dno, kontrapunktując odmienne opisy i rysunki, dodawał znaczeń przez cytaty z popkultury, rozmieszczone zmyślnie drobne elementy scenerii. Cooke wplata teksty piosenek, mające ilustrować fabułę, ale nie ma to z pewnością siły pomysłów Alana Moore’a.
Drugim albumem w zbiorze jest „Jedwabna Zjawa”, opowieść o dwóch kobietach, które przyjmowały to miano – Sally i Laurie Juspeczyk, czyli oczywiście matce i córce. Komiks poświęcony jest tej ostatniej, pierwsza Jedwabna Zjawa jest już emerytką, kobietą w bezpruderyjny sposób odcinającą kupony od swej dawnej działalności, pozostając przy okazji zaborczą, toksyczną matką. Zanim Laurie stanie się kolejną Jedwabną Zjawą, będzie musiała przejść fazę buntu i poszukiwania swej tożsamości.
Album napisany i narysowany przez Amandę Conner niestety dużo gorzej komponuje się z uniwersum „Strażników”. Nie ma w nim niby żadnych oczywistych sprzeczności, ale jednak całe poprowadzenie opowieści jest chyba w małym stopniu zgodne z klimatem serii. Można uwierzyć, że wpasowuje się w niego toksyczna relacja matki z córką, ale z pewnością nieodpowiednie są tu słabe sceny rodem z amerykańskich dramatów młodzieżowych (zazdrosne koleżanki, matka przepędzającego potencjalnego adoratora córki). Nie pomaga też zupełnie inna niż w „Strażnikach” strona graficzna – zarówno w zakresie ilustracji, jak i monotonnego (poza sekwencjami narkotykowymi) kadrowania. Nie jest to też jakoś bardzo odkrywcza historia, choć ma pewien interesujący element – wyjaśnia późniejszy związek Laurie z dr. Manhattanem w kontekście nieustannego buntu przeciw matce.
Tym niemniej trudno też mówić, że te dwa albumy są jakąś profanacją cyklu. Starają się być z nim zgodne w ogólnym zarysie, przedstawiają własne historie, mające rozbudować uniwersum, i próbują być jednocześnie po prostu solidnie napisanymi komiksami. Z różnym skutkiem, ale oczywiście tak zawsze bywa, gdy ktoś próbuje mierzyć się z legendą.