Drugie zestawienie krótkich notek o komiksach, które wpadły nam w ręce w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Jak widać redakcja ma mocne tytusowe skrzywienie. Cóż, jeśli pamiętacie naszą
esensyjną dyskusję trudno się dziwić, w końcu na tym się wychowaliśmy.
Wojciech Gołąbowski [bez %]
Jedna z najlepszych ksiąg przygód Tytusa i s-ki. Wielofunkcyjny wannolot zbudowany własnoręcznie ze zwykłych sprzętów domowych. Krótkie, celne dialogi na temat kraju bądź rejonu aktualnego przebywania. Wśrodek z mapą podróży. Naelektryzowany wykwalifikowany rozbitek. Sposób na ławicę.
Z minusów: obowiązkowa przyjaźń polsko-kubańska i obóz pionierów w Związku Radzieckim. No i dlaczego bohaterowie nie przejęli się losami młodego Eskimosa pozostawionego sam na sam z głodnym niedźwiedziem?
Zauważyliście, że i w tym albumie pojawia się Zosia jako imię sympatii Tytusa?
Wojciech Gołąbowski [bez %]
Zamówienie na księgę sportową Papcio Chmiel otrzymał w 1971 roku – w efekcie Tytusowi przyszło przeżywać przygotowania do olimpiady. Kto ciekaw, niech wyszpera, która olimpiada była wtedy na tapecie… Przynajmniej w realnym świecie, bo przyjaciele wybierali się do Kogutkowa Górnego. W pamięci zostaje ratlerek dźwigający sztangę.
Pojazdy: hulajnoga trzyosobowa, trąbolot (uwaga – do grona budowniczych zwariowanych maszyn dołącza „pewien orkiestrant”). Z zabaw konwencją: Tytus podpisujący V książeczkę swych przygód, hasło „Ciii… nie czytajcie głośno tego obrazka, bo zbudzicie wartownika”, Tytus rozrywający ramkę kadru niczym wstęgę na linii mety. Bonusy: codzienna gimnastyka Tytusa, tablice ważniejszych mięśni i – przede wszystkim – nauka rysowania jego twarzy.
Wojciech Gołąbowski [bez %]
Po lekturze tej księgi już żaden młodzian i żadne dziewczę nie powinno mieć problemów ze zrozumieniem skali mapy – wiadomo, że przy podziałce 1:1 „1cm guza w terenie równa się 1cm guza na mapie”. Dużo i sympatycznie o harcerstwie, dużo i nudnawo o szczegółach geograficzno-gospodarczych. Niemniej czyta się całkiem sympatycznie. Zwłaszcza, gdy na koniec okazuje się, że wcale nie trzeba „zakuwać” szczegółów, by bez problemu zdać egzamin poprawkowy. Wystarczy pewien eliksir… ale trzeba zmieścić się w czasie jego działania.
Pojazdy: odrzutki (produkty fabryczne, o czym najlepiej świadczy dwuletni okres oczekiwania na przegląd gwarancyjny), harcerski poduszkowiec typu „Pierzot 04”, o czterech poduszkach na pierzach konwencjonalnych (produkcji nieznanej) – autokar, mamuta i bark Dużusia można pominąć, jako nieużywane przez całą trójkę bohaterów, a na dodatek w dwóch z trzech przypadków istniejące tylko w wyobraźni Tytusa.
No i hasło „poproś o prospekty”. Kto dziś to zrozumie…?
Wojciech Gołąbowski [bez %]
Abstrahując od faktu, iż jest to album o podróżach w czasie, jest to zarazem bodaj jedyny raz, gdy narrator z kadru na kadr posuwa akcję o kilka lat do przodu. Początkowe plansze dzieją się bowiem podczas harcerskiej akcji „Frombork 1001” (1969 rok), by na siódmej napotkać napis „minęło dwa lub trzy lata”. Oto Tytus ma zdobyć sprawność astronoma. W tym celu obserwuje gwiazdy, maluje mapę nieba, symuluje układ słoneczny… i gdy 362 punkty regulaminu ma już za sobą, a do zdobycia jedyne 93071 – pojawia się skonstruowany przez prof. T.Alenta aparacik do przenoszenia się w przeszłość.
Nasi bohaterowie postanawiają więc poznać bliżej dzieje Mikołaja Kopernika… Po drodze przeżywają perypetie z fałszywym astrologiem, zostają napadnięci przez zbójców („Jak Zefiryn ciach, to Pafnucy bum! Wtedy Makary bęc, a Kapistran ryms…”, czyli strategie średniowieczne), studiują na uniwersytecie (jeden wykład) i odwiedzają Padwę, by ostatecznie ujrzeć astronoma „w takim samym momencie jak Matejko”. Niemniej służba nie drużba, więc wkrótce Tytus, Romek i A′Tomek muszą wracać do naszych czasów… i prawie im się to udaje, a czytelnik zaczyna rozumieć zabieg Papcia Chmiela z narracyjnym przesunięciem akcji w czasie.
No i w końcu nie wiem: zdobył Tytus ową sprawność astronoma czy nie?
Wojciech Gołąbowski [bez %]
Jeden z najlepszych albumów przygód Tytusa i s-ki, i to nie tylko ze względu na miłą sercu każdego chłopca akcją westernową. Pomysł ze wskakiwaniem do filmu został wiele lat później powtórzony w albumie o malarstwie, niemniej biorąc pod uwagę hasło „będziemy mogli wskakiwać wciąż do innego filmu; to do miłosnego, to do historycznego…” można powiedzieć, że nie został dostatecznie wykorzystany. Można by o to oprzeć jeszcze wiele książeczek…
Jednym z pomysłów decydujących o wysokiej ocenie Księgi IX jest strona 12 (czarno-biała): panorama miasteczka Pif-paf City, z kolejką do napadu na bank i miejscem na wklejenie własnej fotografii (do ujęcia w roli kowboja na karym rumaku – wkleił ktoś?). Kolejnymi: pokonanie rewolwerowca przy pomocy zabawkowych pistoletów przyssawkowych; pielgrzymka jako ochrona przed napadem dzieci indiańskich; wskakiwanie i wyskakiwanie z filmu jako sposób podróżowania między kinami w różnych miejscach świata. No i przede wszystkim – kopalnia zegarków. Oraz rewelacyjny rozkład jazdy dyliżansu, który stał się kulturowym memem: „kursuje co dwa lata oprócz niedziel i świąt”.
Tym razem sympatią Tytusa jest niejaka Ala. A na deser plan zajęć szkolnych z kowbojskim wizerunkiem naszego szympansa.
Nie lubię historii o zombie, uważam je za bezsensowne. Jednak z „Żywymi trupami” jest trochę inaczej, przede wszystkim dzięki scenarzyście Robertowi Kirkmanowi. Jego historia rządzi się żelazną logiką, wszystko jest spójne, trzyma się kupy. Ale przede wszystkim Kirkman stworzył prawdziwych bohaterów i kazał im rozwiązywać codzienne problemy w ich niecodziennym świecie, a zombiaki właściwie są tylko tłem. Zresztą tom szósty potwierdza, że największym wrogiem grupki ludzi dowodzonych przez byłego policjanta Ricka wcale nie są odmieńcy, ale inni ludzie. Ludzie tacy jak Gubernator. Zaczynając lekturę tego tomu, zastanawiałem się, jak Rickowi uda się uciec od zwyrodniałej bandy Philipa zwanego Gubernatorem. Gdy kończyłem czytać, dawno już o tej historii zapomniałem, tyle rzeczy się po drodze wydarzyło. Chylę głowę przed Kirkmanem – skąd on bierze te wszystkie pomysły?
Komiksowego Mad Maxa ciąg dalszy. W tym wypadku tytuł mówi wszystko. Najbardziej sielankowy odcinek serii, śluby, porody, rozmowy o życiu, trochę seksu, pomidory z ogródka. Olbrzymi kontrast w porównaniu chociażby z poprzednim albumem. Chwilami zaczęło robić się wręcz nudnawo, ale na szczęście scenarzysta zorientował się i wrzucił dwa epizody podnoszące ciśnienie czytelnikowi. No i to zakończenie – scena żywcem wyjęta z filmu z Gibsonem. Teraz tylko trzeba trzymać kciuki, żeby „Taurus” utrzymał tempo wydawania kolejnych tomów.
Frapujący tytuł niezwykłej historii. I niech was te „pogrzeby” nie odstraszą. Jeśli czasem lubicie, gdy komiks zmusza was do przemyśleń i refleksji, to musicie sięgnąć po tę pozycję. Benoit Springer dokonał rzeczy niezwykłej: udało mu się połączyć sentymentalną podróż do krainy dzieciństwa z filozoficzną rozprawą na temat przemijania. W obydwu przypadkach naszą przewodniczką jest tytułowa Łucja. Zaskakujące, jak dużo wątków udało się dotknąć w tej niezwykle spokojnie opowiadanej historii. Krainę sielskiego dzieciństwa autor oddał za pomocą sugestywnych czarno-białych kadrów (czasem może trochę nieczytelnych). Bardzo często narracja jest prowadzona tylko za pomocą rysunków (przykładowo pierwszy dymek pojawił się dopiero na ósmej stronie). No i nagroda specjalna za wizję Śmierci.