WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Wszyscy patrzyli, nikt nie widział |
Data wydania | 24 maja 2017 |
Autor | Tomasz Marchewka |
Wydawca | Sine Qua Non |
Cykl | Miasto szulerów |
Seria | SQN Imaginatio |
ISBN | 978-83-7924-818-6 |
Format | 336s. 135×210mm |
Cena | 36,90 |
Gatunek | fantastyka |
WWW | Polska strona |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wszyscy patrzyli, nikt nie widziałTomasz Marchewka
Tomasz MarchewkaWszyscy patrzyli, nikt nie widziałOtworzył oczy. Udało się. Tafił na podest. Nie ma czasu, trzeba wiać. Pozbierał się tak szybko, jak tylko pozwalało mu poobijane i pokaleczone ciało. Błyskawicznie omiótł spojrzeniem najbliższą okolicę. Pusto, ani śladu po ludziach Divarda, chociaż nie był to jeszcze powód do radości. Zyskał wprawdzie trochę czasu, wyskakując z drugiej strony budynku – uliczki tutaj były wąskie i pełne nieoczekiwanych przeszkód, przez co goniący go musieli nie tylko zbiec kilka pięter na dół, ale jeszcze okrążyć pół kwartału – lecz za minutę, może dwie pościg tu dotrze. Przeciął najbliższe podwórko, wziął rozpęd i przeskoczył przez stojące mu na drodze ogrodzenie. Później zanurkował pod rozciągniętym w poprzek drogi sznurem z suszącymi się ubraniami. Wiedział, że powinien kierować się na północ, a północ była trochę na lewo. Musiał dotrzeć za rzekę, tam, gdzie Gislak łączył się z Jarvakiem i Salinem, a ich ulice zbiegały się na niewielkim skwerku. Stamtąd tylko krok będzie dzielił go od kryjówki. Dotarł do kolejnego rozwidlenia i znowu odbił w lewo. Teraz wystarczy, że będzie pruł mniej więcej przed siebie, i za parę minut ten koszmar powinien się skończyć. Ledwie to pomyślał, gdzieś po jego lewej rozległy się krzyki. – Tam! – darł się chrapliwy głos. – Tam, pod salonem balwierza! Niech to szlag, pomyślał Slava. Właśnie mijał dokładnie te drzwi, za którymi stary Delman co rano golił brody. Usłyszeli go. Zwolnił, przyciskając ramię do ściany i uważniej stawiając kroki. Przesunął się w stronę najbliższego rogu, po czym bardzo ostrożnie wyjrzał zza węgła. Pusto. Przystanął w ukryciu, chcąc zorientować się w sytuacji. Długo czekać nie musiał – wystarczył moment, by przed zakładem Delmana pojawili się ludzie Divarda. Co najmniej kilkunastu. Ruszył przed siebie, starając się trzymać blisko ścian. Na jego szczęście, wszędzie wokół panował zawiesisty półmrok, bo większość astralitowych latarni była w tej okolicy potłuczona albo po prostu przestała działać. Słyszał nawoływania. Szukali, cały czas szukali. Wydawało mu się, że są coraz bliżej. Chciał biec, ale bał się, że wtedy go usłyszą. A było ich wielu – zdecydowanie zbyt wielu na niewielką grę w gronie znajomych, jaką miał ustawić Divard. Nagle wszystko zaczęło się zgadzać, jakby ktoś od nowa naoliwił jego zatarty mechanizm wnioskowania. O tym, że Slava robi go w wała, Divard wcale nie zorientował się w czasie gry – był na to za chudy w uszach. Tak naprawdę musiał wiedzieć wcześniej i odpowiednio się na ten wieczór przygotować. Podstawił tych dwóch pajaców, którzy siedzieli z nimi przy stole, żeby spokojnie tasowali sobie z nim i Slavą, a tymczasem za ścianą czekało co najmniej kilkunastu ludzi. Mieli wyskoczyć, gdy tylko skończy się gra i Slava spróbuje odejść z pieniędzmi. Skąd Divard wiedział, że szykuje mu się numer? Odpowiedź na to pytanie mogła być tylko jedna – ktoś musiał mu Slavę wystawić. W szulerze aż się zagotowało. Nie miał czasu zastanawiać się nad tym, kto mógł to zrobić, bo krzyki zbliżały się z każdą chwilą. Chciał przyspieszyć, ale musiał przystawać przy każdym rogu i sprawdzać, czy nie wejdzie wprost na ludzi Divarda. Na razie miał szczęście. Szedł szybko, coraz szybciej. Minął jedno rozwidlenie, drugie, trzecie… – Widzę go! – usłyszał krzyk zza pleców. – Tam jest! Nawet się nie obejrzał. Miasto zamieniło się w rozmyte, szare linie, a on pędził, skręcał w kolejne zaułki. Na północ, powtarzał w myślach, za rzekę. Obejrzał się przez ramię. Wydawało mu się, że widzi sylwetki zbirów Divarda, ale może było to tylko złudzenie. Biegł dalej. Trafił na ślepą uliczkę. Rozejrzał się. Jest, po lewej, rozlatująca się drewniana płyta. Z całej siły uderzył w nią barkiem. Spróchniałe deski natychmiast puściły i już był wewnątrz budynku. Przebiegł przez wąski, śmierdzący korytarz, znalazł wyjście z innej strony, na szczęście otwarte. Wypadł na pustą ulicę i pośpiesznie zamknął za sobą drzwi. Poczuł, że dalej nie jest już w stanie biec. Więcej – nie da rady zrobić kolejnego kroku. Piekące krople potu wpadały mu do oczu, płuca płonęły. Oparł czoło o zimne cegły najbliższej ściany i łapczywie wciągał kolejne hausty powietrza. Uświadomił sobie, że jest już naprawdę blisko – do skwerku, który o rzut kamieniem dzielił go od rzeki, miał może dwie uliczki. Odetchnął głęboko i już miał ruszać dalej, kiedy dobiegły go odgłosy walki. Uderzenie, jęk, łomot upadającego na ziemię ciała. Slava uśmiechnął się pod nosem. Widać chłopcy z pościgu znaleźli coś innego, niż się spodziewali, i mieli teraz grube kłopoty. Dobrze. Nagle mina mu zrzedła, kiedy uświadomił sobie, że jego też czeka niemała awantura. Kiedy tylko Profesor dowie się o wydarzeniach dzisiejszego wieczoru, Slava będzie musiał się naprawdę gęsto tłumaczyć. Tym jednak będzie martwić się potem, teraz czas znikać. Uderzenie nadeszło nagle. W wyuczonym odruchu szuler zdążył zasłonić twarz, dzięki czemu nie zarył nią o mur. Udało mu się uratować nos i zęby, ale czuł, że z czoła leje mu się lepka, ciepła krew, która przesłania wzrok i odbiera siły. Szkoda, przeszło mu przez myśl, kiedy upadał. Ten plan był naprawdę dobry. • • • Trzy rzeczy wypełniały tej nocy ulice Hausenberga: urywane oddechy, stukot obcasów i burdel. Wszechobecny, chędożony burdel. Wszystko to zaczęło się, kiedy w oknie jednego z budynków pękła szyba. Mrugnięcie oka później wypadł stamtąd człowiek. Gdy przywalił o pobliski dach, nocą zawładnął chaos. Do tej chwili smukły cień był tylko zarysem ciała wtopionym w niewielką wnękę pośrodku wieży ratuszowej. Siedział i obserwował, bezczynnie patrząc w noc. Raz na jakiś czas jego obecność zdradzał żarzący się koniuszek trzymanego między zębami skręta, poza tym jednak, gdyby ktoś skupił wzrok miejscu, w którym siedział cień, nie dostrzegłby nic poza kilkoma nierównymi plamami mroku. Petr, pierwszy spośród złodziei Hausenberga – a przynajmniej pragnący się za takiego uważać – umiał czekać. Uznawał to za nieodzowną część swojej pracy. Niecierpliwość była w jego fachu grzechem, za który często płaciło się tylko raz. Gdy pękło okno, przerzucany z nudów pomiędzy palcami nóż motylkowy zaklekotał i zniknął, sekundę wcześniej celowo przeciąwszy opuszkę palca. Skręt rozżarzył się po raz ostatni i poleciał w noc, wypluty wraz z przekleństwem. Petr był zły. Wszystko wymykało się spod kontroli i tym wieczorem zaczynał rządzić przypadek. Przypadek, czyli coś, na co pośród profesjonalistów nie było miejsca. Petr nienawidził bałaganu. Bandyterka, a raczej „bandytierka”, jak wymawiał to z ulicznym akcentem, była dla niego zajęciem wymagającym najwyższego skupienia. Kraść trzeba było umieć, a każda robota wymagała odpowiedniego przygotowania. Najpierw należało zebrać informacje, opracować plan, zastanowić się, dopiero później działać. Celów też nie wybierało się przypadkowo, bo należało minimalizować prawdopodobieństwo strat. Gdyż, podobnie jak w interesach, straty były nieodłączną częścią złodziejskiej pracy. Tyle że mierzyło się je w latach odosobnienia za kratami albo liczbą ludzi, którzy mieli trafić do ziemi. Złodziej zeskoczył z wnęki na przylegający do wieży ratuszowej podest i zszedł trzymając się sznurowej drabinki. Przystanął, nasłuchując odgłosów nocy. Słuchał Hausenberga. Miasta mówią, tak twierdził, lecz nie każdy potrafi je usłyszeć. W dzień rozbrzmiewają głosem kupca zachwalającego towary, rzępoleniem ulicznego grajka albo nawoływaniem zatroskanej matki. Potem przychodzi noc i miasta zaczynają szeptać. Szepczą głosem utraconej przy karcianym stole fortuny, pokątnie wręczonej łapówki, czasem noża wbitego pod żebro. Petr twierdził, że Hausenberg szepcze fałszywym jękiem ulicznicy. A złodziej zawsze wiedział, kiedy ta dziwka udaje. Dojrzał przechodzącą nieopodal bandę i odruchowo sięgnął po nóż. Szukali tego samego co on – uciekającego po dachach cienia. Przyjrzał się im bliżej. Mieli zakazane ryje i szerokie barki, ale poruszali się jak amatorzy. Zupełnie bez polotu, lecz groźni i nie najtańsi. Dobrzy, żeby kogoś złapać, albo na postrach, kiedy było ich dużo. |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Książka "Wszyscy patrzyli, nikt nie widział" zabiera czytelnika do świata hazardu, szulerów, oszustów i morderców. W Hausenbergu każdy chce być najlepszy. Slava to młody, ambitny szuler, którego wspiera sam Profesor. To on uczy go sztuki karcianej. Slava pragnie aby całe miasto go zapamiętało. Przygotowuje popisowy numer. Czy wsparcie przyjaciół Petra i Nino pomoże mu wyplątać się z kłopotów w które wpadnie? A może przyjaciel okaże się zdrajcą?
Lektura ciekawa, polecam
www.czytampierwszy.pl