powrót do indeksunastępna strona

nr 6 (XLVIII)
lipiec-sierpnień 2005

 Korespondencja
Moje wrażenia po oglądnięciu SW III
Witam,
Wczoraj oglądałem „Zemstę Sithów”… Niby nic nazdwyczajnego – w końcu wiele ludzi oglądało ten film. :) W dodatku półtora miesiąca od premiery. Ale w miarę oglądania filmu nachodziły mnie najróżniejsze myśli i poczułem dość nieodpartą chęć, żeby się tymi myślami z Wami podzielić. Cóż… taka rola Redakcji – musicie to ścierpieć. :)
Na początku zdumienie. Bitwa w przestrzeni wygląda wrawdzie bardzo widowiskowo, ale… z zamiłowania jestem grafikiem komputerowym i ku swojemu zdumieniu zobaczyłem, że grafika 3D ma niedoróbki! Po prostu panowie z ILM przesadzili i chyba czasami nie panowali do końca nad tym, co robią na ekranie. Całość wyglądała jakby… zbyt sztucznie… Do wybuchów, ogia, dymów i innych systemów cząsteczkowych nie mam zastrzeżeń, ale zwykłe płaskie powierzchnie wyglądały czasami, jakby ktoś zapomniał na nie nałożyć odpowiednie tekstury! Albo raczej, jakby owe tekstury nie były do końca dopracowane… Ale może to tylko zboczenie zawodowe?
O ile jednak mogłem przeżyć wygląd obiektów, o tyle animacja istot, to już kompletna porażka. Najlepiej widać było to w przypadku R2D2, gdy WALCZYŁ na statku generała Graviusa. Jakaż to była różnica w porównaniu z jego ruchami, gdy animowany był tradycyjnie! Kiedyś powolny i niezręczny, teraz szybki jak błyskawica. Mało? Podam inny przykład. Walka kanclerza z Mace Windu. Na zbliżeniach tak ślamazarni, że aż zacząłem się zastanawiać, jak taki staruszek może być niepokonanym Sith? Puk… ciach… puk… Ale za to w ujęciach z dalekiego planu, tych podrasowanych, wręcz przeciwnie. Tempo zupełnie jak w Matrixie, tylko że puszczone z normalną prędkością. Różnica aż nadto rzucała się w oczy, drażniła i przeszkadzała w odbiorze!
A skoro już przy walce jesteśmy… Walka Obi-Wana i Anakina była wspaniała. Może nie aż tak, jak finał z Darth Maulem w „jedynce”, ale i tak o wiele bardziej cenię sobie aktorstwo Ewana McGregora niż Samuela L. Jacksona. Może będę złośliwy, ale Jackson pojawiał się ostatnio w takiej ilości filmów, że pewnie nie miał czasu przyłożyć się i potrenować do scen walk w Gwiezdnych Wojnach.
Co jeszcze myślałem sobie na początku filmu? :) Jak bardzo szkoda mi Christophera Lee. Zaskoczyło mnie, że zabito go zaraz na początku filmu. Widać aktor nie ma szczęścia do pojawiania się w finałach. :) W „Powrocie króla” też go sobie nie pooglądaliśmy. :)
W całym filmie podobała mi się dbałość o szczegóły – takie drobne mrugnięcia oczkiem dla fanów. Blizny na ciele Vadera… Identyczne jak w „Powrocie Jedi”. Zresztą gdy usłyszałem głos Vadera… Ech… Głos, chyba Jamesa Earla Jonesa, przywołał wspomnienia. Przyznaję, że poczułem wtedy dreszczyk na plecach. :) Albo wibro-ostrza (Ot! Taka ciekawostka technologiczna), widok Wookie z kuszą… I jeszcze kilka innych momentów, w któych generalnie chodziło o podkreślenie, że świat Gwiezdnych Wojen jest spójny i trzyma się kupy.
A co mnie wkurzało? Mrugnięcia oczkiem do fanów na siłę. Po cholerę wcisnęli tam Chewiego? Ile on musiałby mieć lat, żeby potem, po kilkudziesięciu latach jeszcze fruwać sobie po galaktyce i przeżywać kolejne przygody? Po cholerę na siłę skupiali się na końcu na rozdzieleniu rodzeństwa? I tak wszyscy o tym wiedzą, więc dlaczego się nad tym skupiać? Wystarczyło zwykłe zasugerowanie, niedomówienie, a tutaj wszystko podane na tacy, niczym w filmie dla idiotów. Na siłę było wciśniętych do filmu o wiele więcej. Amidala – generalnie służyła do stania, ładnego wyglądania i rodzenia dzieci. C3PO – nawet nie wiem, po co on tam był. To tylko niektóre z wieeeelu przykładów…
Jednak muszę przyznać, że oglądanie filmu przyniosło mi trochę frajdy. Śmietnie było go komentować. :) Po seansie rozmawialiśmy o walce na jeziorze lawy używając słów „ciekawe, jaka tam panowała temperatura”, „prażynki” i „popcorn”. I mimo niedoróbek scenariusza (momentami wielkich) warto było.
Może gdybym pisał ten list tuż po oglądnięciu filmu uwag byłoby o wiele więcej, ale minął cały dzień i emocje trochę opadły. Poza tym jest już późna godzina i chyba starczy na dziś pisania.
Do następnego razu!
Paweł – stały czytelnik



Dzień dobry Redakcjo!
Pewnie Was zdzwił temat mojego maila, ale już tłumaczę o co chodzi... Od pewnego czasu zacząłem robić świece i bardzo chciałbym zrobić świecę żelową.
Dlaczego do Was piszę ? Otóż, przeszukując internet w poszukiwaniu żelu do ich produkcji, w wyszukiwarce wyświetlił mi się artykuł waszego pisma. Piszecie w nim „Od redakcji: Drodzy Czytelnicy - czy naprawdę w całym kraju nie można zakupić żelu świecowego lub składników potrzebnych do jego produkcji? Prosimy Was o pomoc: jeśli wiecie coś na temat dostępności w/w, dajcie nam znać - będziemy mogli poinformować pozostałych chętnych do upiększania szarej rzeczywistości.”
Niestety jedyny sklep jaki oferuje żel do świec to Kraina Świec.
Ponieważ jestem ze Śląska jest mi trochę trudno dotrzeć osobiście do niektórych sklepów, a płacić ogromne ilości pieniędzy za przesyłki - nie uśmiecha mi się to, choć jeśli nie będzie innego wyjścia to mówi się trudno. Jeśli jeszcze dysponujecie kontaktami do innych sklepów lub pasjonatów takich jak ja (maj-kel@o2.pl), byłbym bardzo wdzięczny.
Z góry dziękuję.
Pozdrowienia dla całej redakcji :)
Michał
Od redakcji:
No, to mamy bodaj pierwszy adres sprzedawcy żelu świecowego. Może nasi Czytelnicy znają inne?



Szanowni Państwo,
Zarzuty autorki recenzji odnośnie tłumaczenia są częściowo zasadne, ale z gruntu niewłaściwie adresowane. Pracując nad przekładem "Zemsty Sithów" (oraz albumu o "Zemście Sithów"), a ściślej mówiąc nad ich gwiezdnowojenną terminologią, korzystałem z pomocy kompetentnej grupy fanów (a i siebie za takiego uważam) oraz uzyskałem akceptację przedstawiciela Licencjodawcy. Zapewniam, że na powstałej tym sposobem liście nazw i terminów nie było takich bzdur, jak "android-sęp" czy "android-pająk" albo "biodroid" (był bio-droid; niby to samo, a jednak inaczej, nieprawdaż?). W ogóle nie było androidów, były natomiast droidy - tak, jak powinno być, zgodnie z intencją George'a Lucasa. Nie było również cyborgów, a to z tej prostej przyczyny, że i w wersji oryginalnej takowe nie występują. Wszelkie zmiany na gorsze - w kwestii słownictwa, ma się rozumieć - zostały dokonane świadomie i bezmyślnie lub złośliwie przez redaktorów wydawnictwa Amber, bez mojej wiedzy oraz wbrew mojej woli (nie dostałem tekstu do korekty autorskiej). Szkoda, że tak się stało, bo niewątpliwie rację ma autorka recenzji, uważająca "Zemstę Sithów" za powieść wybijającą się ponad typowy poziom literatury spod znaku Star Wars. Szkoda, bo mogło być jeszcze lepiej.
Z poważaniem,
Maciej Szymański
tłumacz
P.S. A "bolty" były, są i będą boltami, jako nienaruszalny element świata SW, zaś ich koszmarność jest kwestią gustu :)
• • •
Droga Redakcjo! (zawsze chciałem to napisać)
Mam dziwne wrażenie, że zawinił ostatnio kowal, a oberwało się Maćkowi Szymańskiemu. Chodzi oczywiście o opublikowaną na łamach Waszego portalu recenzję adaptacji książkowej ('nowelizacja' to takie brzydkie słowo) "Zemsty Sithów", napisaną przez Agnieszkę Szady.
Kwestia tłumaczeń od zawsze była dla fanów 'starwarsów' bolesna. Dlatego nie mogę milczeć, kiedy tłumacz, który jako jeden z niewielu usiłuje współpracować z fanami przy tworzeniu tekstu, jest posądzany o tworzenie 'biodroidów' i 'androidów-sępów'. Maciej Szymański wie, że droid - a raczej droid(TM) - to ani robot, ani android. Wie, że w SW różnica między robotem, droidem a cyborgiem jest znacząca. Gdyby nie wiedział, to z pewnością dowiedziałby się o tym przy okazji pracy nad tym tłumaczeniem - z ust, czy raczej z klawiatur osób, które prosił o konsultacje tłumaczenia co bardziej hermetycznych czy charakterystycznych dla świata SW pojęć.
Kiedy tłumacz książek spod znaku SW chałturzy, nie znajduje czasu na zapoznanie się ze światem, w którym pisze, nie znajduje czasu dla fanów, którzy chcą go wesprzeć - robi się przykro. Kiedy redaktor serii i korekta robi wszystko, żeby wprowadzić w książkach jak najwyższy poziom chaosu, puszczając takie kwiatki jak zmiana na jeden tom płci bohatera, niespójność nazw własnych w dwóch następujących po sobie tomach tłumaczonych przez tę samą osobę, a równocześnie wprowadzając dokładnie takie zmiany, co do których tłumacz wyraźnie zaznaczał, żeby ich *nie wprowadzać* - zaczyna człowiek odnosić wrażenie, że ktoś tu kogoś robi w jajo, tudzież bambuko.
Kiedy wreszcie tłumacz, któremu zależy, który konsultuje się z fanami, poświęca swój czas i wysiłek na znalezienie odpowiedniej terminologii, który jest fanem SW i głosów fanów słucha - pada ofiarą powyższego manewru, a na dodatek jest w recenzji stawiany pod ścianą za błedy, których nie popełnił, a których wręcz starał się uniknąć... Pozostaje prosić o zamieszczenie sprostowania.
Dlatego o takie sprostowanie proszę. Niech Maciej nie obrywa za coś, co zrobił jakiś kowal.
Z pozdrowieniami,
Michał 'NLoriel' Poręba
PS. W Gwiezdnych Wojnach robot - to taki przemysłowy. Droid - to bardziej zaawansowana 'maszyna myśląca', w tej klasie mieszczą się zarówno R2-D2 i Treepio, jak i binarne podnośniki i ładowarki, droidy-zabójcy, czy też nasze ukochane sępy (ten myśliwiec-transformer jako żywo nie przypomina kształtami androida). A cyborg to jeszcze coś innego - cyborgiem jest w SW na przykład Lobot.
Generał zGrywus jest natomiast bio-droidem.
• • •
Dzień dobry!
Jest mi bardzo miło po raz pierwszy napisać do "Esensji", choć sprawa na którą chciałbym Państwu zwrócić uwagę do przyjemnych nie należy. Zamieściliście na swych łamach recenzję pani Agnieszki Szady książki Matthew Stovera "Zemsta Sithów" w tłumaczeniu Macieja Szymańskiego. To dobra recenzja, oddająca nastrój książki i warsztat literacki Stovera. Niechcąco być może, także poruszyła zamysł autora, aby napisać ksiażkę nie na podstawie filmu, ale aby wszystkim się wydawało, że to film powstał na jej bazie (SW Insider #81). I tak rzeczywiście jest. Dla mnie film Georga Lucasa "Zemsta Sithów" jest li tylko odbiciem w lustrze świata wykreowanego przez Matthew, ułomnym i płaskim. To pierwszy przypadek w sadze filmowej "Star Wars", aby "uczeń" przerósł "mistrza", a w dodatku pod jego bokiem i kontrolą. Ale ja nie o tym chciałem pisać...
Nie mogę się zgodzić z opinią pani Agnieszki o tłumaczu. Powiedzmy, że "niechcąco" dołożyłem także swoje trzy grosze do tłumaczenia, a za sprawą tego, iż pan Maciej jest tłumaczem otwartym na potrzeby fanów "Gwiezdnych wojen". Na stronach forum www.holonet.pl nie raz dyskutowaliśmy nad "najlepszą" formą przełożenia książki na nasz język ojczysty. Jak zwykle w przypadku książek Star Wars nie jest to zadanie łatwe. Gdzie dwóch fanów tam trzy koncepcje. Fakt, tłumacz ma ostatnie zdanie, ale mądry tłumacz potrafi wysłuchać zdania innych, tych najbardziej zainteresowanych jego dziełem. I pan Szymański dokonał tego. Mogę Państwa zapewnić, że żadnych androidów w tłumaczeniu nie było, oraz innych bubli. Więc skąd one się biorą?
I to jest to, o co mam do pani Agnieszki pretensje. Nie zdobyła się na to, aby poznać losy tłumaczenia po przejściu przez machinę wydawcy (tu: Amberu). Nie zdobyła się na kontakt z tłumaczem i wysłuchaniem jego wersji wydarzeń. To co w książce zostało wydrukowane to "radosna" twórczość "anonimowych" korektorów i redaktorów, nigdy nie zautoryzowana przyz pana Szymańskiego. Tak oto funkcjonuje Amber. Ale po co się nad tym zastanawiać? Wszystkiemu winien tłumacz, tak jest najprościej.
Moglibyście państwo także porozmawiać z panią Aleksandrą Jagiełowicz, czy nawet z "rzemieślnikiem" Amberu Andrzejem Syrzyckim, jedynym, nieomylnym i najlepszym, ale akurat nie dla mnie. Moglibyście, bo praca tłumacza i losy jego dzieła to dopiero jest temat. Tylko po co się wysilać? A nieważne...
Jako wieloletni miłośnik "gwiezdnych wojen", członek ICO Squadu (patrz: www.starwars.pl i www.holonet.pl) nie mogłem przejść do porządku dziennego nad "skopaniem" niczego niewinnego człowieka i to jeszcze na łamach "Esensji". Zawiedliście mnie bardzo. Jest mi bardzo przykro.
Z uszanowaniem
Jacek "Lorienjo" Ostrowicz
droid z Polski
Od redakcji:
Szanowny tłumaczu, drodzy fani,
Tak to już jest, że za dziwne pomysły redakcji obrywają tłumacze (lub autorzy, w przypadku książek polskich) – czytelnik nie może przecież wiedzieć, że wydawca wprowadził zmiany w tekście bez ich zgody. Mnie osobiście nawet nie przyszłoby do głowy, że taka praktyka może mieć miejsce. Żaden recenzent nie ma obowiązku „poznawać losów tłumaczenia po przejściu przez machinę wydawcy” (jak niby? dzwonić do wydawnictwa?) ani też sprawdzać, co na jego temat pisane jest na forach internetowych, szczególnie, że trzeba by być jasnowidzem, aby wiedzieć, że takie dyskusje w ogóle miały miejsce.
Jeżeli chodzi o koszmarność słowa „bolty” – ależ oczywiście, że jest to kwestia gustu. Na tym właśnie polegają recenzje...
Pozdrawiam
Agnieszka Szady
powrót do indeksunastępna strona

110
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.