Wyspy Szczęśliwe wcale nie są takie szczęśliwe, jakby mogłoby się wydawać. A przynajmniej nie od czasu, kiedy rządzi nimi gubernator Van Dam. Choć on akurat nie ma powodów do narzekań. Chcąc zdobyć jeszcze większe wpływy, ściąga jednak na swoją głowę kłopoty. Na imię im kapitan Huk, który jest jak jeździec apokalipsy – gdzie się pojawi, tam sieje zniszczenie. Jego skala jest wprost proporcjonalna do wyobraźni autorów „Wielkiej maskarady” – Daniela Koziarskiego i Artura Ruduchy.
Antypirat w akcji – szybki i wściekły!
[Daniel Koziarski, Artur Ruducha „Piraci z Wysp Szczęśliwych #2: Wielka maskarada” - recenzja]
Wyspy Szczęśliwe wcale nie są takie szczęśliwe, jakby mogłoby się wydawać. A przynajmniej nie od czasu, kiedy rządzi nimi gubernator Van Dam. Choć on akurat nie ma powodów do narzekań. Chcąc zdobyć jeszcze większe wpływy, ściąga jednak na swoją głowę kłopoty. Na imię im kapitan Huk, który jest jak jeździec apokalipsy – gdzie się pojawi, tam sieje zniszczenie. Jego skala jest wprost proporcjonalna do wyobraźni autorów „Wielkiej maskarady” – Daniela Koziarskiego i Artura Ruduchy.
Daniel Koziarski, Artur Ruducha
‹Piraci z Wysp Szczęśliwych #2: Wielka maskarada›
Przyznam, że z coraz większym niedowierzaniem przyglądam się komiksom – w tej chwili już dwóm – o piratach z Wysp Szczęśliwych. Opublikowany przez Ongrys w ubiegłym roku tom pierwszy tej opowieści („
Podstęp Czarnego Egona”) autorstwa scenarzysty Daniela Koziarskiego i rysownika Artura Ruduchy zaskakiwał nie tylko – niekiedy absurdalnym, czasami wręcz niewybrednym humorem (aczkolwiek nigdy nie przekraczającym granicy dobrego smaku), ale przede wszystkim tempem pędzącej na złamanie karku akcji. Byłem przekonany, że takiego fabularnego „gazu” (w znaczeniu: prędkości, w jakiej rozwija się fabuła) nie da się utrzymać. A jednak! Po lekturze „Wielkiej maskarady” – drugiej odsłony cyklu – muszę stwierdzić samokrytycznie, że błądziłem.
Kapitan Huk – główny bohater serii – to wzbudzający przerażenie i siejący postrach wszystkich żeglarzy w okolicach Wysp Szczęśliwych pirat. Cóż, sam chyba nie wierzę w to, co napisałem. Nic z tych rzeczy! Huk to przecież kompletny nieudacznik, antyteza pirata z prawdziwego zdarzenia, któremu znacznie bliżej do granego przez Waltera Matthau kapitana Reda z „Piratów” (1986) Romana Polańskiego, aniżeli kapitana Vallo, w którego w klasycznym hollywoodzkim „Karmazynowym piracie” (1952) Roberta Siodmaka wcielił się Burt Lancaster. Czego się Huk nie chwyci, to sp…, wróć!, to mu się nie udaje. Tyle że na końcu swoich przygód i tak zawsze wychodzi cało z opresji. Jakby czuwała nad nim jakaś Matka Boska Piracka. A to wielka sztuka – mam oczywiście na myśli scenarzystę, który tak kieruje perypetiami, iż potrafi znaleźć dla swego bohatera wyjście z największego nawet ambarasu.
Akcja „Wielkiej maskarady” osnuta została wokół jednego wydarzenia – planowanego ślubu córki gubernatora Wysp Szczęśliwych Wiktora Van Dama. Dorastająca Van Damka, mająca, jeśli dobrze odczytałem intencje autorów, zadatki na nimfomankę, ma zostać żoną kapitana Bajona, safanduły jeszcze większego niż jej ojciec. Gubernator to wprawdzie kanalia, ale z tych, które potrafią utrzymać się na powierzchni władzy. Bajon to natomiast totalna lebiega, w której naprawdę nie sposób zakochać się bez wcześniejszego odurzenia silnymi środkami chemicznymi. Kapitan zdaje więc sobie sprawę, że nie sprostawszy oczekiwaniom przyszłej małżonki, naraża się na życie rogacza. Do ślubu absolutnie więc mu się nie spieszy. Tyle że Van Dam postanowił uczynić z tego wydarzenie medialne, na które wraz z żoną sprosił mnóstwo gości. Na czele z królem Flądrii De Bullem VII.
Gubernator jest pewny, że nic nie zakłóci jego planów, ponieważ uważa, że kapitan Huk nie żyje, a jego piracka wataha poszła w rozsypkę. Jakżeż się myli! Huk co prawda radzi sobie tak, jak zawsze (między innymi dostaje baty od piratek-feministek pod wodzą Manueli Dupont), ale na to, by dokopać znienawidzonemu Van Damowi zawsze jest w stanie się zmotywować. Ostatecznie łączy więc (głównie za sprawą Logii) siły z piratkami i przybywa na wyspę Siedmiu Słońc, wcielając się w rolę sprowadzonego z Fręczlandii mistrza kuchni Pierre’a Buliona, który ma być odpowiedzialny za przygotowanie nadzwyczajnych potraw na ucztę weselną Van Damki i Bajona. W rzeczywistości chodzi mu o uratowanie uwięzionego w lochu przez podstępnego gubernatora starego króla Tulipa; piratkom z kolei zależy na uwolnieniu Manueli, której też w końcu powinęła się noga.
Uff! Momentami można się w tym wszystkim pogubić. To, że „można” nie oznacza jednak wcale, że się pogubicie. Koziarski bardzo umiejętnie rozwija wszystkie wątki – zarówno te główne, jak i poboczne. I, co najważniejsze, każdy z nich doprowadza do końca. A jest ich naprawdę co niemiara. Pojawia się bowiem i sprawiający wrażenie psychopatycznego kapitan Meno w swojej łodzi podwodnej, i czarnoskóry hrabia Abayoni, którego urokowi nie jest w stanie oprzeć się szukająca przygód erotycznych Van Damka, i gubernator Gutlandii Jakobs (z małżonką), wreszcie sam król De Bull VII. Wszyscy zostają wciągnięci w wir wydarzeń i wypadają z niego w finale poważnie zmaltretowani, by nie rzec – przeżuci i wypluci. Co zresztą świetnie, w charakterystycznym dla siebie stylu, ilustruje Artur Ruducha, będący już teraz bez wątpienia nadzwyczaj godnym następcą takich tuzów polskiego komiksu satyrycznego, jak Tadeusz Baranowski i Jacek Skrzydlewski.
„Wielką maskaradę” czyta się i ogląda z prawdziwą przyjemnością. Zwłaszcza że można doszukiwać się w niej wielu nawiązań do czasów nam współczesnych. Ba! do aktualnej sytuacji społeczno-politycznej w Polsce. Aczkolwiek przyznać trzeba uczciwie, że nawiązania te nie są nachalne – i tym większą sprawiają frajdę. Dotarłszy do ostatniego kadru, czytelnik otrzymuje jeszcze jeden prezent – obietnicę kolejnych przygód nieśmiertelnego kapitana Huka!