powrót do indeksunastępna strona

nr 04 (LVI)
czerwiec 2006

Autor
3 Festiwal Planete Doc Review
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •

Dzień 4 – Wal-Mart jak Biedronka, tylko bardziej

Jak można w XXI wieku jeszcze wierzyć w rewolucje? Siedem grzechów głównych sieci Wal-Mart, która bije na głowę naszą Biedronkę. Inaczej mówiąc – kolejny dzień festiwalu Planate Doc Review i filmy „Nasza Ameryka” oraz „Wysoki koszt niskich cen”.
„Nasza Ameryka”
„Nasza Ameryka”
Nasza Ameryka
(Nuestra America, Szwajcaria 2005, reż. Kristina Konrad)
„Nasza Ameryka” to rozczulający w swej naiwności pean na cześć rewolucji. Szwajcarska reżyserka powraca po latach do Nikaragui, aby odszukać kobiety, które w latach 70. walczyły w sandinistowskiej partyzantce przeciwko reżimowi Somozy. Dysponuje starym filmem, pragnie sprawdzić, jak odnalazły się jego bohaterki we współczesnej Nikaragui, która w ciągu ostatnich 30 lat przeżyła długoletnią wojnę domową, najpierw rządy Somozy (z partyzantką Sandinistów), następnie przejęcie władzy przez Sandinistów i rządy Ortegi (z partyzantką contras), wreszcie utratę władzy przez juntę i pewnego rodzaju stabilizację. Okazuje się, że dawne rewolucjonistki jakoś poukładały sobie życie w spokojnej wreszcie Nikaragui, ale twórczyni filmu wyraźnie tęskni za ideałami rewolucji (wzorowanej zresztą na kubańskiej). Zadziwiająca jest nieustająca wiara zachodnich lewicowych intelektualistów w to, że rewolucje to najlepsza droga do dobrobytu (pomimo dziesiątek odmiennych historycznych doświadczeń). Aha – oczywiście oprócz hołdów dla rewolucji, film stawia sobie za zadanie przypomnieć, że źródłem wszelkiego zła były, są i będą oczywiście Stany Zjednoczone.
„Wysoki koszt niskich cen”
„Wysoki koszt niskich cen”
Wysoki koszt niskich cen
(Wal-Mart: The High Cost of Low Price, USA 2005, reż. Robert Greenwald)
„Wysoki koszt niskich cen“ należy właściwie oglądać po omawianej wczoraj „Korporacji”, a przed – również omawianymi wczoraj – „Chinami w kolorze blue”. Z „Korporacją” łączy bowiem film Greenwalda przesłanie i wnioski, a „Chiny” rozwijają jeden z wątków filmu – wykorzystywanie pracowników w azjatyckich fabrykach. Tak jak „Korporacja” próbowała podejść do tematu kompleksowo, tak „Wysoki koszt niskich cen” to już studium konkretnego przypadku. Twórcy biorą na tapetę sieć supermarketów Wal-Mart, który ostatnio ma w USA dużo gorszą prasę niż u nas Biedronka. Zarzuty, które jeden po drugim są przedstawiane w tym filmie, w sumie znamy. Po pierwsze: niszczenie lokalnych przedsiębiorstw przez agresywną politykę konkurencyjną. Po drugie: obniżanie kosztów doprowadzone do absurdu – niskie płace, bezpłatne nadgodziny, wykorzystywanie robotników, oszczędności na ochronie środowiska. Po trzecie: ostre działania antyzwiązkowe, na granicy prawa (firma więcej łoży na monitoring wewnątrz własnych hal, sprawdzając, czy robotnicy nie próbują się jednoczyć, niż na monitoring okolicy mający zapewnić bezpieczeństwo kupującym). Po czwarte: niejasne kontakty ze światem polityki, pozwalające na omijanie prawa tam, gdzie to niewygodne i otrzymywanie dodatkowego wsparcia z budżetu. Wal-Mart jest subsydiowany z państwowej kasy, kraj wypłaca również ubezpieczenie społeczne pracownikom, co znów zmniejsza koszty dla firmy, ale zwiększa je dla podatników. Po piąte: dyskryminacja kobiet i czarnoskórych, wyzysk pracowników w fabrykach w innych krajach. Po szóste: zanieczyszczanie środowiska poprzez zatruwanie rzek i pozostawianie niszczejących, opustoszałych hal tam, gdzie sklepy zostały zamknięte. Po siódme: skąpstwo właścicieli, którzy – według twórców filmu – na cele charytatywne oddali zaledwie 1% swych przychodów, podczas gdy taki Bill Gates aż 58%! Fundusz dla pracowników z problemami został zasilony przez rodzinę Waltonów kwotą 6000 USD, a sami pracownicy wpłacili tam 5 milionów.
Dokument jest prosty, zajmujący, porusza problemy znane przecież doskonale w naszym kraju (stąd wspominałem wcześniej tę Biedronkę). Bywa momentami nieco demagogiczny, nie oddaje głosu drugiej stronie (chyba żeby ośmieszyć filmy reklamowe firmy Waltonów), ma zbyt proste pomysły na rozwiązanie problemu – ostatnie sceny pokazują lokalne inicjatywy skutecznie uniemożliwiające otwarcie nowych sklepów Wal-Mart. Nie zmienia to faktu, że problem, dobrze ujęty w tytule, istnieje. Machiną napędzającą zło jest poszukiwanie niskich cen przez cięcie kosztów na każdym kroku. Firma, która nie zapewni niskich cen, zniknie, bo nie będzie konkurencyjna. Aby mieć najniższe koszty, trzeba oszukiwać pracowników, wykorzystywać państwo, zatruwać środowisko, łamać prawo – nie da się inaczej. Kropka.
• • •

Dzień 5 – Wyprawa do jądra ciemności

Czy żeglując w górę rzeki Kongo spotkamy na końcu agenta Kurtza, pułkownika Kurtza czy kogoś zupełnie innego? Jak to jest, że w Austrii codziennie wyrzuca się na śmietnik ilość chleba wystarczającą do wyżywienia średniej wielkości miasta, a w innych krajach nie ma co jeść? Dziś na festiwalu Planete Doc Review „Rzeka Kongo” i „Nakarmimy świat”.
„Rzeka Kongo”
„Rzeka Kongo”
Rzeka Kongo
(Congo River – Au-Dela des Tenebres, Belgia / Francja 2005, reż. Thierry Michel)
Skojarzenie z podróżą w głąb lądu, do źródeł rzeki Kongo może być tylko jedno – „Jądro ciemności” Josepha Conrada. No dobrze – niektórym może skojarzyć się z „Czasem Apokalipsy”, choć to inna rzeka i inny kontynent. Pomimo tego, francusko-belgijski dokument „Rzeka Kongo” nie ma wiele wspólnego z conradowską powieścią – podobnie zresztą, jak zapewne współczesna zachodnia Afryka nie ma już tak wiele wspólnego z Afryką z „Jądra ciemności”
Film Thierry’ego Michela nie stanowi jakiejś jednej spójnej konstrukcji. To po prostu wyprawa w górę rzeki, z uważnym obserwowaniem tego, co widać dokoła. Wyruszamy na barce wraz z tłumem innych pasażerów, podróżujących od portu nieraz z własnym dobytkiem. Obserwujemy trudy nawigacji na rwącej wodzie i przyglądamy się pasażerom. Wkrótce trafiamy do obiektu o niewątpliwym znaczeniu historycznym – ruin pałacu prezydenta Mobutu Sese Seko. To daje asumpt do rozważań z jednej strony o historii regionu (wspieranych starymi francuskimi kronikami filmowymi), z drugiej do pokazania, jak przeszłość wpłynęła na teraźniejszość.
Choć wizja Afryki nie jest może aż tak pesymistyczna jak choćby ostatnio w „Wiernym ogrodniku”, to do optymizmu również nie skłania. Kongo jawi się jako kraina straconych szans. Najpierw budowę dobrobytu zapowiadali biali kolonizatorzy – skończyło się na niszczejących, zarastających torach kolejowych. Po uzyskaniu niepodległości i zrzuceniu jarzma białego człowieka, miało być znów lepiej i sprawiedliwiej. Znów jednak skończyło się na obietnicach – do dziś nie ma nawet zapowiadanej dumnie wiele lat temu elektryczności. Jest za to bieda, ruiny, wysoka śmiertelność dzieci, ciągłe wojny i rzezie. Odwiedzamy szpitale, w których leżą poranione i zgwałcone kobiety, najczęstsze ofiary nieustających konfliktów. Słuchamy generała Michela, przywódcy wojowników Mai Mai. Ta kasta biorąca udział w wojnie uważa się za prawych i sprawiedliwych, kierując się (przynajmniej w deklaracjach) zasadami Biblii, ale nadal będąc wiernymi tradycyjnym wierzeniom.
To współistnienie różnych wiar, to też znak rozpoznawczy regionu. Kościół jednak zdaje się pełnić tu pozytywną rolę. Podczas wielkiej masowej mszy słuchamy żarliwego apelu o przemianę narodu. Choć wizja takiej przemiany wydaje się odległa, to jednak z ludzi tańczących i śpiewających w kościele bije radość i spokój. Czy na długo?
Docieramy wreszcie do źródeł, gdzie wita nas stary szaman. Z pewnością nie jest on Kurtzem.
„Nakarmimy świat”
„Nakarmimy świat”
Nakarmimy świat
(We feed the world, Austria 2005, reż. Erwin Wagenhofer)
„Nakarmimy świat“ to film o tematyce niezmiernie zbliżonej do omawianego przedwczoraj „Powszedniego chleba“, stąd też sugerowałbym – gdyby ktoś martwił się brakiem czasu – wybranie jednego z tych dwóch filmów do obejrzenia na festiwalu. Za „Chlebem…” przemawia ciekawsza forma, „Nakarmimy świat” jest przystępniejszy, ale chyba też porusza więcej tematów związanych ze współczesną produkcją żywności. O ile „Powszedni chleb” pokazywał po prostu, w jaką groteskę popada przemysłowe podejście do hodowli i upraw, celem „Nakarmimy świat” jest wypunktowanie absurdów żywnościowej polityki świata. Znów odwiedzamy kilka miejsc na całym świecie – od Austrii, przez Francję, Rumunię, do Brazylii. Widzimy tony chleba wyrzucane co noc na śmietnik w Wiedniu i głodujących ludzi w amazońskiej dżungli. Oglądamy genetycznie modyfikowane pola w Rumunii, które nadają się tylko do jednych zbiorów, gdyż stworzone rośliny nie potrafią się rozmnażać. Dowiadujemy się, że lasy tropikalne są niszczone pod uprawy, które zapewnią paszę europejskiej trzodzie chlewnej. Świat jest źle skonstruowany – bo jak to możliwe, że w jednych krajach dopłaca się rolnikom za nie produkowanie żywności, podczas gdy w innych dzieci stale umierają z głodu?
• • •

Dzień 6 – Jak nudny biurokrata pokonał trybunów ludowych

Czy w XXI wieku jest jeszcze miejsce na pionierskie wyprawy najeżone niebezpieczeństwami? Kto odpowiada za zamknięcie nieba? Czy demokracja to gra przypadków? Dziś na Planete Doc Review „Z uśmiechem do strefy wojennej” i „Stawiamy na kryzys”.
„Z uśmiechem do strefy wojennej”
„Z uśmiechem do strefy wojennej”
Z uśmiechem do strefy wojennej
(Smiling in the Warzone, Dania 2005, reż. Simone A. Kaerns)
„Z uśmiechem do strefy wojennej” to doskonały przykład, jak łatwo w dzisiejszych czasach nakręcić film dokumentalny. Właściwie wystarczy pomysł i trochę pieniędzy. Autorka filmu, duńska pilotka Simone A. Kaerns pomysł znajduje w prasie. Dowiaduje się, że prosta afgańska dziewczyna pragnie zostać pilotem. Simone chce kontynuować chlubne tradycje kobiecej awiacji, pragnie też szerzyć swą głęboką wiarę, że kobiety mogą być bohaterkami lotnictwa. Wsiada więc wraz z bratem – operatorem tego filmu – do małego samolotu i wyrusza do Afganistanu, aby pomóc Afgance spełnić jej marzenie.
Samolot Simone ma bak, który pozwala na loty do 3h. Z prostej kalkulacji łatwo stwierdzić, że nie wystarczy to na przelot z Kopenhagi do Kabulu. Z tej samej kalkulacji można wyliczyć, że potrzeba około 40 międzylądowań, aby tam dotrzeć. Międzylądowań w szeregu bardzo zróżnicowanych krajów, niekoniecznie pozytywnie zapatrujących się na tak ekstrawaganckie misje lotnicze. Inaczej mówiąc – czyste szaleństwo.
Simone Kaerns ma ideologiczne podstawy dla swej misji. Nie chodzi tylko o realizowanie mrzonek dziewczyny ze zmęczonego bezustannymi wojnami kraju. Chodzi o to, że po zamachach 9/11 niebo przestało być postrzegane jako wolna przestrzeń. Loty zaczęły być limitowane, kontrolowane, skończył się romantyzm beztroskiego pokonywania podniebnych przestrzeni. O dziwo, Kaerns wini za to Amerykanów, a nie tych, którzy wykorzystali pasażerskie samoloty do zabijania ludzi.
Przelot z Danii do Afganistanu to najciekawsza część filmu (na szczęście również najdłuższa). Łatwo sobie wyobrazić, jak duże problemy może mieć podróżnik wybierający się w taką misję w czasach wojen, bez potrzebnych zezwoleń i bez dobrego planu. Cała wyprawa przywodzi na myśl stare dobre książki podróżnicze, w których odważni odkrywcy musieli przemierzać obce lądy i zwalczać piętrzące się trudności, by wreszcie osiągać swój cel. Fascynujące, że w XXI wieku coś takiego nadal jest możliwe.
Dużo gorzej jest już niestety po przybyciu do Afganistanu. Simone znajduje dziewczynę, spełnia jej marzenie, dziewczyna jest zachwycona. I co dalej? Właśnie – nie wiadomo. Kaerns nie ma planu – bo przecież nie załatwi bohaterce lotniczych studiów, nie kupi jej samolotu. Może tylko zostawiać wskazówki. W tym momencie widać, jak nieprzemyślana była misja – Dunka odbija się bowiem od niesprzyjającej kobiecemu rozwojowi kultury islamskiej Afganistanu i zwyczajnie poddaje się, próbując sobie racjonalizować swą porażkę. Happy endu nie ma – jest za to zapis odważnej (choć niezwykle naiwnej w oczekiwaniach), ze szczerego serca przeprowadzonej wyprawy. I za to chwała autorce filmu.
„Stawiamy na kryzys”
„Stawiamy na kryzys”
Stawiamy na kryzys
(Our brand is crisis, USA 2005, reż. Rachel Boynton)
„Stawiamy na kryzys” jest filmem interesującym z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że odsłania kulisy prowadzenia kampanii wyborczych na najwyższym szczeblu. Po drugie dlatego, że porusza temat relacji między słusznością a skutecznością działań politycznych. Po trzecie dlatego, że pokazuje nam egzotyczną i nieznaną kampanię w południowoamerykańskim państwie.
Gonzales Sanchez de Lozada zwany Gonim już kiedyś był prezydentem Boliwii. Próbował reformować kraj według wzorów zachodnich, ale efekty były słabe i odchodził ze stanowiska mając raczej niski poziom akceptacji społeczeństwa. Po kilku latach planuje powrócić. Do swej kampanii zatrudnia amerykańską firmę konsultingową Greenberg Quinlan Rosner, odpowiedzialną m.in. za wypromowanie Billa Clintona i szereg innych kampanii na wszystkich kontynentach (w Polsce pomagali niegdyś Unii Wolności). Nie jest tak łatwo w Boliwii wykorzystać sprawdzone chwyty, ale – o dziwo – przynosi to efekt. Po setkach narad, spotkań z grupami focusowymi, strategia jest gotowa. Koncentrując się na ukazywaniu Goniego jako człowieka, który wyborców nie zaskoczy (czyli jest w gruncie rzeczy mniejszym złem), i prowadząc negatywną kampanię wobec jego konkurentów – dynamicznych Evo Moralesa i Manfreda Reyesa Villi, udaje się odnieść sukces. Choć de Lozada jawi się jako nudny biurokrata, zwycięża o włos dwóch trybunów ludowych (rozkład głosów – 22% – 21% – 21% – w Boliwii nie ma drugiej tury). Jak mówią bohaterowie filmu – najprawdopodobniej następnego dnia wyniki byłyby zupełnie inne. Demokracja okazuje się być grą przypadków.
Widać, że spece z GQR nie pracują jedynie dla pieniędzy. Starannie dobierają swych klientów, zwykle bliskich w przekonaniach amerykańskiej Partii Demokratycznej. Z początku, gdy wszystko idzie dobrze, podkreślają swoje ideowe zaangażowanie. Z czasem jednak, gdy nasila się konflikt między Gonim a narodem, zaczynają podkreślać swój dystans do swego kandydata…
Film ustawia już w pierwszej scenie nasz punkt odniesienia – zaczynając się od relacji z krwawych zamieszek przeciwników urzędującego prezydenta. Wiemy więc, że nie wypaliło. Goni stracił kontakt ze swym narodem i już kilka miesięcy po wyborach musiał abdykować. Jak się okazało, marketingowe chwyty nie były wystarczające już na czas kadencji. Jego miejsce zajął skrajnie lewicowy populista Morales. Nic nie zapowiada, że za jego rządów w Boliwii cokolwiek będzie lepsze (choć na pewno będzie inne). Demokracja to gra przypadków. Zwłaszcza w Ameryce Południowej.
• • •

Dzień 7 – Wampiry i gołębie

Oparli się Inkom i konkwistadorom, nie dali rady współczesnej korporacji. Miasteczko niby w Europie, ale jakby nie z tego świata. W dniu dzisiejszym na Planete Doc Review można zobaczyć alterglobalistyczno-kulturoznawczy „Zgaś światło i idziemy” oraz groteskową „Księgę rekordów Szutki”.
„Zgaś światło i idziemy”
„Zgaś światło i idziemy”
Zgaś światło i idziemy
(Apaga y vamonos, Hiszpania 2005, reż. Manel Mayol)
„Zgaś światło i idziemy” wpisuje się w dwa trendy obecne na festiwalu Planete Doc Review. Z jednej strony znów mamy temat alterglobalistyczny – czarnym charakterem tym razem zostaje hiszpańska korporacja energetyczna Endesa, która chce wybudować w chilijskich górach elektrownię wodną. Z drugiej strony mamy tu ukazanie lokalnej kultury – plemienia Indian Mapuche, które stoi na przeszkodzie Endesie, gdyż zamieszkuje tereny przeznaczone pod elektrownię. Rzecz więc w tym, żeby usunąć Indian z terenów, na których żyli od setek lat. Obserwujemy ich rozpaczliwą obronę swej ziemi – obronę, rzecz jasna, bez szans powodzenia.
Film nie jest zbyt odkrywczy czy zaskakujący. Toczy się w dość monotonny sposób, jedyne ożywienie pojawia się, gdy na spotkaniu stron, stara kobieta wpada we wściekłość, tłukąc talerze i filiżanki.
Najciekawsze są długie zdjęcia dziewiczej przyrody. Przyrody – w którą w trakcie trwania filmu powoli wdziera się budowa owej elektrowni…
„Księga rekordów Szutki”
„Księga rekordów Szutki”
Księga rekordów Szutki
(The Shutka Book of Records, Czechy 2005, reż. Aleksandar Manic
Szutka – to miasteczko na Bałkanach zamieszkane głównie przez cygańską ludność. Oglądając film Aleksandara Manica można jednak zacząć podejrzewać, że taka osada jest wymysłem twórców – bowiem „Księga rekordów Szutki” to film zaskakujący, dowcipny, oryginalny, groteskowy, zbliżony w swej formie dużo bardziej do twórczości Emila Kusturicy, niż do kina prezentującego obce kultury.
W Szutce każdy chce być mistrzem, dlatego też mieszkańcy rywalizują ze sobą we wszelkich możliwych konkurencjach. Konkurują hodowcy gołębi, bokserzy, producenci pirackich nagrań. Szutka to miejsce, w którym spotkamy najoryginalniejszych ludzi – derwisza, znachorów, śpiewaków, autora wielkiego słownika, parę niestandardowych homoseksualistów. Świat realny przeplata się z baśniowym – obok anten satelitarnych mamy wiarę w wampiry i duchy. Na chorobę najlepsza jest ofiara na Kościół – na przykład z żywej owcy. Ale telewizyjna telenowela „Kasandra” zmienia życie mieszkańców – wszyscy zaczynają nazywać swe dzieci imionami postaci z serialu…
Szutka to miejsce jakby wyjęte z naszej rzeczywistości. Choć są tu kłótnie i urazy, to jednak całe miasteczko przepełnia wręcz atmosfera akceptacji dla odmienności innych. Tak jakby nie były to Bałkany, miejsce, które nienajlepiej się przecież powszechnie kojarzy. Ale jadąc do Szutki trafiamy do innego świata – świata, w którym pojawiająca się przez chwilę uwaga, że Unia Europejska za mało pomaga temu regionowi jest zgrzytem, gdyż zdaje się pochodzić z zupełnie innej bajki…
Ale nie mam pewności, czy ta Szutka istnieje naprawdę.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

70
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.