Dzięki Bartoszowi Żurawieckiemu znikają białe plamy na mapie historii muzyki rozrywkowej okresu PRL-u. „Festiwale wyklęte” o imprezach w Zielonej Górze i Kołobrzegu to dokumentalno-nostalgiczny powrót do czasów propagandowej dumy i radości oraz debiutów sławnych artystów. Co mówią nam tamte dekoracje, kostiumy i hasła, dziś zesłane do lamusa?
Samowary i Pierścienie
[Bartosz Żurawiecki „Festiwale wyklęte” - recenzja]
Dzięki Bartoszowi Żurawieckiemu znikają białe plamy na mapie historii muzyki rozrywkowej okresu PRL-u. „Festiwale wyklęte” o imprezach w Zielonej Górze i Kołobrzegu to dokumentalno-nostalgiczny powrót do czasów propagandowej dumy i radości oraz debiutów sławnych artystów. Co mówią nam tamte dekoracje, kostiumy i hasła, dziś zesłane do lamusa?
Bartosz Żurawiecki
‹Festiwale wyklęte›
Festiwale piosenki w Zielonej Górze i Kołobrzegu (obok odbywających się do dziś festiwali w Opolu i Sopocie) były przez szereg lat elementem krajobrazu kultury masowej PRL-u. Koncerty, transmitowane przez telewizję, gromadziły przed ekranami szeroką publiczność. Nie żałowano środków na scenografię czy organizację imprez. W amfiteatrach tych czterech miast działy się rzeczy magiczne: kreowano przeboje i rodziły się gwiazdy – wielu artystów i liczne piosenki na stałe weszły do historii muzyki rozrywkowej.
Po 1989 roku Festiwal Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze (jego pierwsza edycja odbyła się w 1965 roku) oraz Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu (odbył się po raz pierwszy w 1967 roku) przestały być organizowane. Próbowano jeszcze wrócić do dawnych czasów w Zielonej Górze (odbywał się tu w latach 2008-2013 Festiwal Piosenki Rosyjskiej). Wraz ze zmianą ustroju odeszła w przeszłość jego kulturowo-propagandowa fasada, na którą składały się między innymi właśnie te dwie muzyczne imprezy. Obie zyskały miano, jak sugeruje to tytuł książki Bartosza Żurawieckiego, „wyklętych”. Wspomnienia o nich zostały wyparte z pamięci, niechciane, nie na miejscu. Trącące komuną – czyli, według aktualnej narracji, niezasługujące na swoje miejsce w historii.
Jedną z inspiracji autora do napisania tej książki były, jak sam przyznaje w „Epilogu”, słowa urugwajskiego dziennikarza Eduarda Galeano, że pisanie „jest próbą uratowania […] głosów, które zaświadczą, że byliśmy tutaj i że byliśmy właśnie tacy”. Bartosz Żurawiecki (rocznik 1971) wspomina, że sam jako dziecko z zapartym tchem oglądał transmisje z obu „wyklętych” festiwali. Były to niepozbawione swoistego uroku imprezy muzyczne mające trafiać do serc (!) jak najszerszej publiczności, bawić, a zarazem uczyć „odpowiednich” postaw i poglądów (chodziło o budowanie socjalistycznej tożsamości). Bartosz Żurawiecki, kierując się słowami Galeano, nie wartościuje. Dokonuje raczej socjologicznej analizy i przekrojowego bilansu treści tamtych piosenek oraz wydźwięku pompatycznych widowisk, których stałym punktem była ojczyzna, motyw przyjaźni ze Związkiem Radzieckim oraz budowanie pozytywnego wizerunku służby wojskowej i polskiego wojska, bliskiego ludziom i ich sprawom. Zwraca przy tym uwagę, że również i obecny etap w historii naszego kraju ma swoją własną narrację (mity i symbole) oraz estetyczny paradygmat.
Książka ma układ chronologiczny – autor opowiada na przemian o kolejnych edycjach festiwali w Zielonej Górze i w Kołobrzegu. Cenne są tu informacje o genezie każdego z tych dwóch wydarzeń: ich lokalizacja w żadnej mierze nie była przypadkowa. Żurawiecki dociera do archiwalnych artykułów prasowych, dawnych nagrań (na YouTube jest ich bardzo wiele, choćby tylko fragmentów tamtych koncertów), a przede wszystkim rozmawia z osobami, które brały udział w obydwu festiwalach. Przy tej okazji przeżywamy największe zaskoczenie. Oto za sprawą dociekliwości Bartosza Żurawieckiego dowiadujemy się, że niektórzy artyści otrzymali zielonogórskie „Samowary” czy kołobrzeskie „Pierścienie” (takie były nagrody przyznawane na obu festiwalach) tak dawno, że część z nich tego absolutnie „nie pamięta” i robią wszystko, aby ze swoich CV te informacje usunąć. (Co jest trochę trudne, bo są przecież nagrania, zdjęcia czy artykuły prasowe…) Z drugiej strony są tacy, którzy nie wstydzą się, że brali udział w tamtych imprezach ani nie kryją się z tym – chętnie rozmawiają na ten temat z autorem, przyznając nawet, że była to istotna trampolina do dalszej kariery. Są wśród nich wykonawcy, konferansjerzy czy organizatorzy. Jest jeszcze trzecia grupa z kategorii, którą można określić w następujący sposób: „palili, ale się nie zaciągali” – owszem, brali udział, ale zawsze pod presją, z obawy o ograniczenie zawodowej aktywności i szykanowanie, słowem; jeśli uczestniczyli, to bardzo niechętnie. W niejednym przypadku Bartosz Żurawiecki precyzuje i prostuje, jak to „niechętne branie udziału” w istocie wyglądało. Cóż, pamięć ludzka bywa kapryśna i zawodna, zaś autor podsumowuje, że mamy oto w naszym kraju grupę artystów, którzy na własne życzenie „weszli do szafy”.
W książce przywołane zostały nazwiska właściwie chyba większości znanych i lubianych artystów estradowych. Wielu z nich do dziś cieszy się niesłabnącą popularnością lub – jeśli już nie występują – zachowali się w życzliwej pamięci słuchaczy. W przypadku większości wspomnianych tu profesjonalnych artystów autor zawsze dopisuje dalszy ciąg ich losów (co obecnie się z nimi dzieje lub, jeśli nie żyją, wspomina datę i okoliczności ich śmierci). Na Festiwalu w Zielonej Górze występowali również amatorzy, ale i o nich możemy przeczytać coś więcej niż tylko imię, nazwisko i informacje o zdobytych przez nich nagrodach (także rzeczowych!). Przyznam, że za sprawą tej książki przypomniałam sobie czy nawet poznałam niejednego wykonawcę z tamtych lat. Ich dostępna obecnie w Internecie twórczość niekoniecznie związana jest wyłącznie z tamtymi dwoma wydarzeniami.
Książkę, złożoną z wielu głosów oraz mnóstwa zakulisowych szczegółów dotyczących festiwali piosenki w Zielonej Górze i w Kołobrzegu, czyta się niemal jednym tchem. Są anegdoty, opisy wydarzeń, przywołana została tamta jedyna w swoim rodzaju atmosfera, o której często ówcześni widzowie, zapatrzeni w telewizyjne ekrany, nie mieli pojęcia. Narracja autora niepozbawiona jest delikatnego humoru. Możemy przeczytać, jak podczas tych imprez zmieniały się oba miasta, przepojone odświętną atmosferą i obecnością „gwiazd” wręcz na wyciągniecie ręki. Książka zawiera liczne zdjęcia i reprodukcje materiałów prasowych, plakatów czy okładek wydawnictw fonograficznych.
Estetyka i silny polityczny kontekst obu festiwali bez wątpienia były charakterystyczne dla swoich czasów i wyraziste. Autor próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego dzisiaj wypieramy się z całej siły wspomnień o „chabrach z poligonu”, „polskim lotniku-kosmonaucie” czy wyrażanego śpiewem po rosyjsku życzenia, by „zawsze było słońce” i pomijamy je milczeniem. Jak możemy się z niemałym zdziwieniem przekonać, te dekoracje, kostiumy i hasła zesłane do lamusa mogą wiele powiedzieć nie tylko o tamtej epoce, o której często mówi się „słusznie miniona”, ale też i czasach obecnych. Co sprawia, że oba festiwale to w pewnym sensie dziś temat tabu? Co mówią o nas obecnie te wszystkie akty wyparcia i przemilczenia? Oraz wypowiedziane przez pewną osobę słowa o kołobrzeskiej imprezie: „proszę zapomnieć, że w ogóle był w Polsce taki festiwal” (odkrycie, kto to jest, zapewne będzie dla czytelników sporym zaskoczeniem).
„Piosenka radziecka” i „piosenka żołnierska” płynące ze scen w Zielonej Górze i w Kołobrzegu dziś uznawane są za niemodne, żenujące czy wręcz „obciachowe”. Można się śmiać lub nie, ale po lekturze „Festiwali wyklętych” zgodzić się trzeba, że miały one swój wcale nie taki mały udział w rozwoju muzyki rozrywkowej w Polsce przez niemal trzy dekady.