Rocky Balboa
Sylvester Stallone
‹Rocky Balboa›
Opis dystrybutora
Rocky Balboa spędza wieczory opowiadając o starych dziejach w swej restauracji nazwanej "U Adrian" - na cześć zmarłej żony, za którą cicho tęskni. Syn nie chce spędzać z nim czasu, jest zbyt zajęty żyjąc własnym życiem. Czas i ciosy poobijały Rocky′ego, zdeformowały jego pięści, pochyliły ramiona i odebrały wszystko poza tymi starymi historiami, ale w głębi duszy pozostał sobą.
Teksty w Esensji
Filmy – Recenzje
Utwory powiązane
Trzy zasłużone punkty za najszczersze, radosne zdziwienie, jakim obdarza fanów Stallone. W wieku 60. lat nadal chce być i Rockim I Rambo (IV cześć w przyszłym roku). Jego bohater wcale nie zamierza schodzić z ringu i zamiast spacerować po parku i łykać witaminy, bez żenady naparza po pysku aktualnego mistrza świata. Scenariusz i realizacja zadziwiają niefrasobliwością i zapałem młodzieńczego filmu amatorskiego. Jednak wynik finałowej walki (ze względu na surrealistyczne usposobienie reżysera) wcale nie jest łatwy do przewidzenia. Film jest tak kiepski, że aż nie boli, a dostarcza czystej radości. Gdyby Stallone produkował więcej, mógłby założyć własne Bollywood
W kategoriach filmowych „Balboa” jest ekstremalnie sentymentalny, bezwstydnie schematyczny, słaby aktorsko, wyreżyserowany jak odcinek Stallone’owego reality show „The Contender”. Ale w jakiś przedziwny sposób prostolinijność i pasja Stallone’a-autora i Stallone’a-Rocky’ego są ujmujące. No i brawa za finał sugerujący, że żaden „Rocky vs. Predator” już nie powstanie. Przynajmniej nie w tej dekadzie.
Sly Stallone odreagowuje kryzys wieku średniego i buduje sobie ekranowy pomnik wspaniałego faceta – fightera o gołębim sercu, kochającego ojca, skromnego restauratora, opiekuna samotnych kobiet i porzuconych kundelków. OK. Pierwsze 70 minut filmu jest miejscami nieznośne. Stallone serwuje nam na korpus osłabiającą kombinację ciosów: łzawy sentymentalizm, kiczowate retrospekcje, drętwe dialogi, słabe aktorstwo (emocjonalna mowa Sly’a do członków komisji, którzy odmówili mu licencji profesjonalnego boksera, przypomina jego szczytowe osiągnięcie aktorskie – pamiętną tyradę o dzielnych amerykańskich chłopcach w finale „Rambo”), ale kiedy „dziadzio” Balboa bierze się za treningi w rytm klasycznego kawałka „Gonna Fly Now” Billa Contiego i staje w ringu piącha w piąchę z młodszym o trzy dekady mistrzem świata, zaczyna się niezłe widowisko boxing-fiction. Sam się na tym złapałem, że kibicowałem Rocky’emu, no bo to przecież taki poczciwy facet jest…
KW – Konrad Wągrowski [5]
Naprawdę zaskakująca rzecz. Film źle zagrany, źle wyreżyserowany, o nienajlepszym scenariuszu, zwłaszcza w nieco nudnawej ale przede wszystkim przerażająco sztampowej pierwszej połowie, oparty na idiotycznym pomyśle walki 60-letniego boksera z aktualnym mistrzem świata, ale mający pewien urok. Bo jakoś wierzy się Stallonemu, że kręci ten film o samym sobie, bo ogląda sie tę nienajlepiej zainscenizowaną finałową walkę (nie umywa się do „Człowieka ringu”) z napięciem. Bo udaje się wymyślić Stallonemu dobrą przyczynę, dla której mistrz miałby walczyć z dziadkiem, bo udaje się wymyśleć sposób na to, że mistrz nie rozwala dziadka już w drugiej rundzie, bo – co najbardziej zaskakujące – do samego końca wynik walki nie jest znany (choć to ściągnięto z pierwszego „Rocky’ego”). A na deser mała sugestia, że współczesny boks bez bohaterów, to już nie to samo co 30 lat temu.
Bajeczki o „żelaznym Kopciuszku” ciąg dalszy. Film rozczarowuje pozytywnie, bo Sylvester Stallone nie jest tak zły, jak można by się spodziewać. Rocky jest jak zawsze (czyli tak jak w poprzednich pięciu filmach) szlachetny i skazany na sukces. Nawet w tak nieprawdopodobnej sytuacji, jak walka z młodym, silnym bokserem. Ponad 50-letni, były mistrz ringu o dziwo nie zostaje starty na miazgę przez przeciwnika podczas pokazowej, honorowej walki. Dla miłośników serii i amatorów prostych, hollywoodzkich wzruszeń.