To był, obok filmów takich jak „Rambo”, „Commando”, „Motodiabły”, „Cobra”, „Akademia Policyjna”, „Krwawy sport”, „Amerykański ninja”, „Karate tygrys” i paru innych tytułów, jeden z hitów ery magnetowidów i wypożyczalni kaset, oglądany w tysiącach domów z którejś tam z rzędu kopii o grubym ziarnie obrazu i buczącym dźwięku. Bohater tego szlagieru, mięśniak z pasem mistrza i spodenkami ozdobionymi flagą Stanów Zjednoczonych, znalazł pośród kinowych herosów poczesne miejsce. „Rocky Balboa”, szósta z kolei część opowiadającego o nim cyklu, wreszcie go wieńczy.
Ostatnia gonitwa Włoskiego Ogiera
[Sylvester Stallone „Rocky Balboa” - recenzja]
To był, obok filmów takich jak „Rambo”, „Commando”, „Motodiabły”, „Cobra”, „Akademia Policyjna”, „Krwawy sport”, „Amerykański ninja”, „Karate tygrys” i paru innych tytułów, jeden z hitów ery magnetowidów i wypożyczalni kaset, oglądany w tysiącach domów z którejś tam z rzędu kopii o grubym ziarnie obrazu i buczącym dźwięku. Bohater tego szlagieru, mięśniak z pasem mistrza i spodenkami ozdobionymi flagą Stanów Zjednoczonych, znalazł pośród kinowych herosów poczesne miejsce. „Rocky Balboa”, szósta z kolei część opowiadającego o nim cyklu, wreszcie go wieńczy.
Sylvester Stallone
‹Rocky Balboa›
Jeden z kanonów kina, obficie reprezentowany przez najrozmaitsze gatunkowo filmowe obrazy, stanowi, że należy oszczędzić widzowi widoku końca wielkich bohaterów. Zostawia się ich zwycięskich, pozwala odjechać za horyzont, ku zachodzącemu słońcu, często przerywając opowieść w momencie ich wielkiego tryumfu, kiedy wróg już pokonany, kobieta zdobyta, pieniądze zagarnięte, a sława u stóp. Wyzwanie, słabość, tryumf nad słabością, sprostanie wyzwaniu – ten schemat obsłużył niezliczone westerny, kryminały czy sensacje, pozostając wciąż stosowanym wzorcem konstruowania fabuł. I nic w tym dziwnego, w końcu jest on odpowiedzią na potrzeby widzów, których rzadko obchodzi, co się z bohaterem działo przedtem, a co potem. Któż by chciał się dowiedzieć, że wspaniałego hokeistę, piłkarza, golfistę, niezłomnego kapitana statku, twardego komandosa czy przebiegłego agenta zeżarł rak, alkoholizm, depresja, cukrzyca, albo załatwił jadący po kielichu kierowca. Żywot wielu kinowych herosów to taki swoisty „Dzień świstaka”, w którym nie wychodzi się poza ustalone kanonem ramy. A jeśli już, to raczej po to, by pokazać, że emerytowany glina wciąż jeszcze ma parę, podstarzali astronauci nadal potrafią wykonać niebezpieczną misję, a wracający po latach do służby komandosi w boju bez trudu uwalniają spod skóry diabła.
W ten właśnie sposób – choć nie do końca – można ocenić szóstą już z kolei opowieść o bokserze Rockym. Brak numeru w tytule zdaje się sugerować, że tym razem to naprawdę koniec. Zważywszy na to, jak dobrze Sylwester Stallone wypadł w roli starego, zmęczonego pięściarza, śmiało można przyjąć, że to jego osobiste, w dodatku bardzo udane pożegnanie z tą rolą. Rolą, która pozwoliła mu stać się gwiazdą holywoodzkiego kina.
Do pierwszej części cyklu scenariusz napisał sam. Konsekwentnie wędrował z nim od wytwórni do wytwórni, równie konsekwentnie odrzucając wszelkie propozycje odkupienia praw autorskich. Postać głównego bohatera stworzył „pod siebie” i bardzo chciał zagrać tę rolę. W końcu postawił na swoim, tym oślim uporem zdobywając szansę, by wypłynąć na szersze wody. Prawdziwym wiatrem w żagle miała się dlań wkrótce stać rola Johna Rambo.
Seria o Rockym długo trzymała się wymienionych we wstępie obostrzeń. Od pierwszej części, w której nikomu nieznany bokser o wdzięcznym przydomku „Włoski Ogier” toczył pojedynek z uznanym czempionem Apollo Creedem, po część czwartą, gdzie przed całym Politbiurem stawiał czoła radzieckiemu czerwonoarmiście Iwanowi Drago.
Gorąca krew w natarciu i brak przeszkód, które mogłyby ją zatrzymać.
Rocky Balboa powraca do boksu jak Józef Oleksy do polityki - w wielkim stylu.
Gdy Stallone wrócił po latach do postaci Rocky’ego, mając już na koncie wiele innych, bardzo różnych ról (inna sprawa, że mało zróżnicowanych), będąc starszym i dojrzalszym, konieczna była inna stylistyka, daleka od klasycznego schematu wilczka wdrapującego się na szczyt lub walczącego o utrzymanie się tam. Toteż „Rocky V” koncentrował się na dobrze skądinąd znanych skutkach „odstawienia” sławy: doskwierającym braku zainteresowania, powracającym głodzie sukcesu, na którego zaspokojenie nie wystarcza już sił i determinacji, powrocie do prostego życia, na które trzeba zarabiać z miesiąca na miesiąc. I na tym, co najgorsze – potwornym, przytłaczającym uczuciu, że coś przeciekło przez palce, że jakiś wielki dar wyślizgnął się z rąk i przepadł bezpowrotnie.
„Rocky Balboa”, szósty i raczej już ostatni film z tego cyklu, stanowi dopełnienie części piątej. Samotność i znój – nieodłączni towarzysze każdego sportowca, z którymi Rocky musiał się zmagać co dnia, wynajdując nowe pokłady motywacji do morderczych ćwiczeń – na stare lata stają się jego towarzyszami, choć na polach innych niż sportowe. Umiera jego żona, kontakt z synem, mocno osłabiony w przeszłości, teraz jest jeszcze trudniejszy. Miejsc, w których bywał i których dawny kształt wciąż żywo wspomina, też już nie ma bądź straszą w nich ruiny. Zostaje mu stary, niezmiennie zrzędliwy szwagier Pauly, wspomnienia o minionej chwale, garść pamiątek, zawieszone na kołku rękawice. I tyle.
Stary żubr. Wyrobione w przeszłości nawyki wciąż działają, toteż codziennie rano wstaje, by się trochę poruszać. Jednak potem dzień spędza w swojej restauracji, witając gości i od czasu do czasu pozując do fotek. Jeździ zdezelowanym vanem, mieszka gdzieś na ubogim przedmieściu w norze niewiele lepszej od tej, którą zajmował na początku, gdy karierę dopiero miał u swoich stóp. Na dobrą sprawę mało robi poza czekaniem na śmierć.
Oczywiście nawet tak ponury obraz musiał otrzymać jakieś, bodaj nieliczne, jasne punkty. A nic nie świeci dla pięściarza jaśniej niż skąpany w jupiterach ring. Rocky znowu staje do pojedynku. Namawiają go do tego „białe kołnierzyki”, chcące zarobić czyimś kosztem duże pieniądze, ale akurat tym razem ich interes jest zbieżny z głęboką potrzebą tkwiącą w starym mistrzu. Chęcią, by się przekonać, czy jak już wejdzie na ring, to jeszcze ten jeden raz da radę zejść z niego na własnych nogach. Czy jeszcze raz usłyszy swoje imię skandowane przez tłum. Czy podczas treningu stare, sterane ciało pozwoli mu jeszcze raz wbiec po długich schodach i podskoczyć tryumfalnie na ich szczycie.
Nie ma oczywiście większego sensu oceniać tego filmu w oderwaniu od pozostałych części, jako samodzielnego dzieła. Niczego przełomowego, niczego nadzwyczajnego, niczego nietuzinkowego nie da się tam znaleźć. Niczego porywającego, niczego szokującego czy zachwycającego tam nie ma. Nie ma tam również niczego więcej niż kilka banalnych rozważań nad człowiekiem, jego odchodzeniem w przeszłość, pragnieniem wyróżniania się spośród reszty, chęci sprostania wszelkim przeciwnościom w osiągnięciu ambitnego celu. I tym, co się z nim dzieje, gdy mu owych podniet i ambicji zabraknie. To po prostu całkiem przyzwoite zamknięcie serii filmów, które wprawdzie nie stały się obrazami kultowymi, ale wniosły do kina coś niezapomnianego, w nowy, trochę bliższy realiom sposób pokazując krwawy bokserski sport.
Tym, którzy się wybiorą obejrzeć ostatnią walkę starego Rocky’ego, polecam także napisy po filmie. Będą się mogli przekonać, jak pewne sceny przechodzą do historii.
A one często są najważniejsze.