Once
John Carney
‹Once›

Opis dystrybutora
Opowieść o niezwykłym uczuciu, które na jednej z ulic Dublina przytrafiła się irlandzkiemu muzykowi, zarabiającemu na życie graniem na ulicy i emigrantce z Czech, która sprzedaje kwiaty i lubi słuchać dźwięków jego muzyki.
Teksty w Esensji
Filmy – Publicystyka

Utwory powiązane
Filmy

Tego się właśnie obawiałem: cały film jest równie mdły i smętny, co pochodząca z niego, nagrodzona Oscarem ballada „Falling Slowly”. Ponoć to musical dla tych, którzy nie lubią musicali. Cóż, ja musicale bardzo lubię, natomiast rzeczywiście mało mnie obchodzą losy jakichś apatycznych i antypatycznych nudziarzy, przy których smętach Bob Dylan to heavy metal. Jeśli ktoś gustuje w takich flakach z olejem, to proszę bardzo, ja tam dostaję od nich niestrawności.
KS – Kamila Sławińska [10]
Teraz, kiedy blask Złotego Golasa za piosenkę opromienia postacie Glena Hansarda i Markéty Irglovej, łatwo jest namawiać ludzi, by obejrzeli ten niepozorny, skromniutki film – i bardzo dobrze, bo nie dość, że „Once” ma przepiękną, z pasją i wirtuozerią wykonaną ścieżkę dźwiękową, to jeszcze charakteryzuje się piękną i niebanalną historią. Zawsze bardzo do mnie trafiają opowieści, w których muzyka łączy i przemienia ludzi w sposób, jakiego się nie spodziewali: tu dodatkowo jest czymś bardziej intymnym niż seks i bardziej wiążącym bohaterów niż romantyczny związek. Tu zaś ten aspekt podniesiony jest i wyeksponowany wyjątkowo pięknie, może dlatego, że niewątpliwy muzyczny talent obydwojga głównych aktorów, ich muzyczna pasja przydaje temu wątkowi autentyczności i siły: obydwoje śpiewają tak, jakby ich życie zależało od tego. „Once” to także zupełnie nowa jakość w musicalu, film, w którym prezentacja piosenek jest tak spontaniczna i niewymuszona, że w trakcie seansu wręcz przychodzi zapomnieć, że to ten sam gatunek filmowy, który wydał „Dźwięki muzyki”. Film uroczy, bezpretensjonalny, liryczny bez lukru, porywający bez zadęcia – słowem, seans obowiązkowy.
KW – Konrad Wągrowski [6]
Bezpretensjonalny – to rzeczywiście chyba najlepsze słowo ilustrujące „Once”. Szczery – och bez wątpienia tak, przecież nawet bohaterowie praktycznie rzecz biorą grają po prostu siebie. I w warstwie kompozycji niebrzydki, choć zapewne koneserzy mogą kręcić nosem na muzyczną błahość tych piosenek (ale mnie się ich słuchało całkiem miło). Tyle tylko, że jak na film o niespełnionej miłości i podążaniu za marzeniami, jakoś zadziwiająco mało emocji generuje.
Musical miły dla ucha i dla oka. Bezpretensjonalny, skromny, ciepły, pomysłowy, krzepiący (choć odrobinę mniej słodki niż przysłowiowy cukier Melchiora Wańkowicza). Muzyka w stylu britpop prowadzi bohaterów. Częściej śpiewają niż rozmawiają. Dublin. On i ona – nie poznajemy ich imion – uliczny grajek ze złamanym sercem i emigrantka ze wschodu, spotykają się przypadkiem. Początkiem znajomości jest błękitny odkurzacz. Okazuje się, że łączy ich miłość do muzyki. Jest też nadzieja na coś więcej, a zaczynają od pogawędki i wspólnego grania. Poszukiwacze bardzo mocnych wrażeń mogą poczuć się rozczarowani.