Terminal
(The Terminal)
Steven Spielberg
‹Terminal›

Opis dystrybutora
Wiktor, bałkański uchodźca, mieszka przez rok w holu jednego z amerykańskich lotnisk. Mężczyzna nie może go opuścić ponieważ w jego rodzinnym kraju panuje wojna, a jego dokumenty są nieważne.
Inne wydania
Teksty w Esensji
Filmy – Recenzje

Utwory powiązane
MC – Michał Chaciński [1]
Ta recenzja dotyczy tylko pierwszych 40 minut filmu, bo tylko tyle wytrzymałem w kinie. Terminal to film nakręcony przez sytych koleżków z Beverly Hills, dla których perspektywa nocy spędzonej na dworcu, czy gdziekolwiek gdzie nie dają jedwabnej pościeli, to taki horror, że nie trzeba już martwić się o wiarygodność fabuły i bohatera. A jednocześnie obsadzają w tej roli megagwiazdora, który jest zaprzeczeniem całej idei filmu. Fałsz i hollywoodzki smalec wali z każdego ujęcia, pozornie pełne współczucia sekwencje mają posmak eksploatacji i manipulacji, a w końcu nuda połączona z irytacją zabija seans. W moim przypadku mniej więcej po 40 minutach.
Spielberg udaje Franka Caprę, ale bez powodzenia. Było się zdecydować na jeden konkretny gatunek, bo z tego miszmaszu wykluła się rzecz kompletnie pozbawiona ikry. Romantyczny komediodramat, który ani nie potrafi rozśmieszyć zwietrzałym slapstickiem, ani wzruszyć wydumanymi problemami, ani rozromantycznić brakiem chemii między Hanksem i Zetą-Jones. To nie jest film zły, to po prostu film idealnie bezpłciowy i potrzebny komu jak psu na budę.
Spielberg już na zawsze pozostanie w mojej świadomości reżyserem, dzięki któremu zrozumiałem, czym jest magia kina, więc strasznie wkurza mnie, gdy kręci takie ciepłe kluchy. "Always", "Złap mnie, jeśli potrafisz" i teraz "Terminal". Co z tego, że zrealizowany perfekcyjnie w każdym szczególe, skoro opowiada banalną, łzawą, pozbawioną większego potencjału historyjkę. Pierwsze półtorej godziny filmu jest nawet zabawne (choć prezentowany humor wyszukanym nazwać trudno), ale gdy okazuje się, że oprócz wariacji na temat "jak zorganizować sobie życie na lotnisku" trzeba powiedzieć coś więcej, "Terminal" stacza się w kierunku żenady. Zawodem, po występie w "Chicago", okazała się też wyjątkowo sztuczna i nieprzekonująca Zeta-Jones.
WO – Wojciech Orliński [2]
Pomysł bardzo dobry i za to ten punkt. Poza tym jednak - tragedia. Fabuła bez sensu i rojąca się od absurdów (po co na przykład Navarskiemu cała puszka po orzeszkach - przecież chodziło mu o jeden papierek; mam nadzieję, że nic nie zaspojlowałem, a jednak kto oglądał ten zrozumie, w czym rzecz). Jedyny dobrze grający tu aktor to aktor grający postać negatywną - przez co całe przesłanie filmu idzie w diabły, bo odruchowo sympatyzuję właśnie z nim a nie z Hanksem czy co gorsza Zetą, grającymi na poziomie studniówkowego kabaretu w prowincjonalnym liceum. Kij jednak w ucho temu przesłaniu, skoro to znowu te same ciepłe kluchy co w "E.T.", tylko że tym razem Hanks gra "aliena" w sensie "obcokrajowca". Że niby alieni są dobrzy, nie są skażeni naszym wstrętnym zachodnim materializmem, uczmy się od nich, gu-gu, ciu-ciu, iti foun houm. Szkoda czasu.
KS – Kamila Sławińska [3]
Spielberg miał w ręku intrygujący, odważny i aktualny materiał – sytuacja imigrantów w Ameryce po 9/11 to problem, o którym niechętnie się mówi, mimo, że losy przybyszów to kopalnia niesamowitych historii, z których wiele nadałoby się na film. Miał na planie Toma Hanksa, który potrafi ciągle zaskoczyć i wzruszyć. Miał też Kamińskiego, mistrza w ukazywaniu znanego otoczenia w odkrywczy sposób, korespondujący z uczuciami postaci, która się w nim znajduje. I co wyszło z kombinacji takich elementów? A jakże, łzawa historia z banalnym finałem i Zetą-Jones do ozdoby. Przykre, że scenariusz, który wychodzi od tak prowokującego punktu, ostatecznie zmusza widza do uwierzenia, że bohater przecierpiał tyle dla wydumanego i w sumie błahego powodu. I przykre, że bohater grany przez Hanksa - zamiast uosobieniem woli przetrwania i imigranckiej pomysłowości, której Ameryka zawdzięcza tak wiele -ostatecznie okazuje się tylko niezgrabnym facetem, mówiącym po angielsku ze śmiesznym akcentem. Kolejny dowód na to, że hollywoodzki mainstream zabiera się dziś za prawdziwe problemy prawdziwych ludzi głównie po to, żeby udowodnić, iż one nie istnieją. Wkurza mnie to tak bardzo, ze nawet za piękną formę nie dam więcej punktów.
KW – Konrad Wągrowski [6]
Typowy Spielberg, ale bez iskry charakteryzującej jego najlepsze filmy. Pozytywnie nastawiony do ludzi, negatywnie do przepisów, ograniczeń, granic etc. Koniec jak zwykle przesłodzony - znów reżyser zapomniał, że jeden happy end na film absolutnie wystarczy i nie musi ich być aż 5. Ale sam pomysł niesie materiału na godzinę filmu, a tu mamy aż dwie. I widać, że to zdecydowanie za dużo.