Przyczajony tygrys, ukryty smok
(Wo hu cang long)
Ang Lee
‹Przyczajony tygrys, ukryty smok›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Przyczajony tygrys, ukryty smok |
Tytuł oryginalny | Wo hu cang long |
Dystrybutor | Syrena |
Data premiery | 9 marca 2001 |
Reżyseria | Ang Lee |
Zdjęcia | Peter Pau |
Scenariusz | James Schamus, Hui-Ling Wang, Kuo Jung Tsai |
Obsada | Ziyi Zhang, Yun-Fat Chow, Michelle Yeoh |
Muzyka | Yong King |
Rok produkcji | 2000 |
Kraj produkcji | Chiny, Hong Kong, Tajwan, USA |
Czas trwania | 120 min |
WWW | Polska strona Strona |
Gatunek | akcja, fantasy |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Opis dystrybutora
Wielki wojownik Li Mu Bai chce pomścić śmierć swojego mistrza i zabić mieczem zwanym Zielone Fatum Nefrytową Lisicę. Nie udaje mu się jednak jej wytropić. Wobec tego postanawia oddać miecz osobie, którą darzy szacunkiem. Wyrusza do pana Te, a w drodze towarzyszy mu Yu Shu Lien. Oboje kochają się, choć żadne z nich nie ma odwagi się do tego przyznać. Pan Te przyjmuje prezent, lecz nie cieszy się nim długo, gdyż w nocy miecz zostaje skradziony. Li Mu Bai postanawia go odzyskać...
Inne wydania
Teksty w Esensji
Filmy – Recenzje
Filmy – Publicystyka
Filmy – DVD i Blu-Ray
Utwory powiązane
Film dla popkultury ważny, dziś już kultowy – świadczą o tym choćby setki cytatów, parodii i nawiązań obecnych w kinie, telewizji, prasie (felieton KoLCa „Przyczajony tygrys, ukryty Calvin”), a nawet polskim rapie („Przyczajony hip, ukryty hop” Tedego). Na mnie jednak wielkiego wrażenia nie zrobił – owszem, ładne to było, momentami bardzo ładne, ale jakoś tak wolę kopanki w stylu Jackiego Chana – ekwilibrystyczne, lecz z poszanowaniem praw grawitacji. Niemniej wdzięczny jestem Angowi Lee za rozkręcenie mody na wuxia, dzięki czemu mogłem mile spędzić czas na przebijających „Przyczajonego…” widowiskowością i miodnością filmach Zhanga.
Oczarowanie. Tak kojarzy mi się dzieło Anga Lee, które obejrzałem po raz pierwszy (i nie ostatni) podczas Warszawskiego Festiwalu Filmowego, zakochując się bezkrytycznie i 4ever. Cudownie odjechana wyprawa w krainę fantazji, gdzie ludzie biegają po gałązkach i toczą wydłużone powietrzne pojedynki na miecze, zupełnie nie przejmując się prawami grawitacji. Lee zainspirował dziesiątki naśladownictw, ale to jemu należy się palma pierwszeństwa oraz zasługa zaszczepienia chińskiej mitologii i kina wuxia na gruncie filmowego mainstreamu.
KS – Kamila Sławińska [10]
Już w pierwszych, pełnych osłupiałego zachwytu po końcowych napisach czuło się, że to klasyk, który wyznaczy kierunek setkom mniej i bardziej utalentowanych naśladowców – i tak się właśnie stało. Ci, co oglądając film w 2001 roku, widzieli w nim jedynie historię miłosną w orientalnych dekoracjach, muszą dziś przyznać, że nie docenili siły oddziaływania tego obrazu ani niezwykłego artyzmu jego twórców, dzięki któremu egzotyczna historia, odegrana przez aktorów znanych dotąd jedynie garstce entuzjastów, poruszyła i zainspirowała miliony widzów na całym świecie. Nawet gdyby Ang Lee nie wyreżyserował w życiu nic więcej, ten obraz zagwarantowałby mu miejsce na filmowym Panteonie. Nie tylko z uwagi na przepych realizacyjny i niesamowite sceny walk, na wspomnienie których dreszcz przebiega po kręgosłupie (któż, kto raz ją zobaczył, może zapomnieć scenę bitwy w bambusowym lesie!) – ale za odwagę przeniesienia marginalnego, praktycznie nieznanego Zachodowi nurtu wuxia do mainstreamu. „Przyczajony tygrys…” to uniwersalny triumf wyobraźni, jeden z tych filmów, które uzmysławiają widzowi w pełni magiczną potęgę kina, w którym wszystko jest możliwe. Nie mówiąc już o tym, że każda z najdrobniejszych części tego filmowego dzieła – od zdjęć i scenografii po niezapomnianą muzykę Tan Duna – to majstersztyk sam w sobie. Niewiele przychodzi mi do głowy filmów, które z taką klasą łączyłyby w sobie rozmach wizji i intymność spojrzenia na bohaterów i ich losy; to trzeba zobaczyć.
Choć Anga Lee najbardziej lubię z „Burzy lodowej” i „Tajemnicy Brokeback Mountain”, to przyznam, że i ten film jest świetny. I nie tylko dlatego, że był pierwszym, który na tak szeroką skalę przedstawiał historie z dalekiego wschodu, unieważniając Newtonowskie prawa i stawiając na kopany balet. Jest jeszcze coś, co – oprócz bajecznych scen walki rozegranych całkowicie bez bluzgów krwi – świadczy na korzyść tego filmu. Otóż film Lee nie daje się podciągnąć pod jakieś podejrzane budowanie mocarskiego PR-u, nie ogrzewa się w państwowym mecenasie, nie umacnia zbrodniczego systemu, jak choćby kopane filmy autora „Zawiesić czerwone latarnie”. Trzyma się on konsekwentnie formuły przypowieści, poetycko i uczciwie.
MW – Michał Walkiewicz [9]
Zderzenie Wschodu z Zachodem. Klasyczną wuxię Ang Lee obdarzył potoczystą narracją i inkrustował pobocznymi wątkami, przez co film jest bardziej przyswajalny niż późniejsze „Hero” i „Dom Latających Sztyletów” Zhanga Yimou. Więcej tu także zrozumiałych dla Europejczyka dylematów i pełnokrwistych postaci, których motywacje należycie pogłębiono. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż dla wszystkich, począwszy od scenarzysty, na synchronizatorze dźwięku skończywszy, to życiowy sukces. Niezasłużona oscarowa porażka z „Gladiatorem”.
KW – Konrad Wągrowski [9]
Już nie chodzi nawet o przepiękne zdjęcia. Rzecz nie w ślicznej muzyce. Nie tylko w znakomitej choreografii walk. A nawet cudowna scena pojedynku/rozmowy w gałęziach drzew (w której Ang Lee najlepiej udowadnia, to o czym kino wuxia wiedziało od dawna – że walki pokazują przede wszystkim stan duszy bohaterów) nie jest kluczowa. Najważniejsze dla mnie jest to, że Ang Lee, zanurzając się w świat popularnej kultury chińskiej, potrafi wywołać u widza zachodniego szczere wzruszenie. Płakałem na koniec tego filmu i wcale się tego nie wstydzę.