Z jednej strony „Elf” to typowo bożonarodzeniowa komedia. Z drugiej jednak – mimo obowiązkowego sztafażu świątecznego – na filmie można bawić się przez cały rok, nie ma tutaj bowiem nadmiaru kolęd, Mikołaja czy piszczących na widok prezentów dzieci.
I ty możesz zostać elfem
[Jon Favreau „Elf” - recenzja]
Z jednej strony „Elf” to typowo bożonarodzeniowa komedia. Z drugiej jednak – mimo obowiązkowego sztafażu świątecznego – na filmie można bawić się przez cały rok, nie ma tutaj bowiem nadmiaru kolęd, Mikołaja czy piszczących na widok prezentów dzieci.
Muszę przyznać, że mimo iż nie przepadam za większością współczesnych amerykańskich aktorów komediowych, a także czuję bliżej niesprecyzowany niepokój sięgając po wysokobudżetowe komedie zza oceanu, „Elf” mile mnie zaskoczył. Ma dostrzegalną fabułę, nie jest nadmiernie ckliwy oraz posiada bohatera, który może i jest niezbyt lotnym umysłowo naiwniakiem, ale przynajmniej nie zachowuje się jak wioskowy przygłup. To po prostu prawdziwa, świąteczna komedia, którą z powodzeniem można oglądać również w okresie, gdy Boże Narodzenie jest już mocno wyblakłym wspomnieniem.
Do swojej siedziby na północnym biegunie, po dorocznym rozwożeniu prezentów wraca strudzony święty Mikołaj. Dziękuje elfom za oddaną pracę i zagrzewa do kolejnego wysiłku, po czym nagle spostrzega wychodzącego z worka z prezentami brzdąca (tak na marginesie – dlaczego w worku wciąż były zabawki? Nie powinny zostać rozdane do końca?). Mimo że ludziom nie wolno tu przebywać, na adopcję dzieciaka, który dostał się do worka na terenie sierocińca, decyduje się jeden z elfów. W efekcie Buddy – bo takie imię mu nadano – dorasta na biegunie, wprawiając się, jak na elfa przystało, w produkcji zabawek. Osiągnąwszy wiek jak najbardziej dojrzały, Buddy odkrywa jednak, że elfem nie jest. Wówczas przybrany elfi ojciec opowiada mu o jego prawdziwych rodzicach i Buddy rusza do Nowego Jorku szukać swoich korzeni.
Cały film to właśnie przygody ubranego w zielony, elfi kubraczek Buddy’ego, który odkrywa nieznany sobie świat wielkiej metropolii, zdumiewając się techniką, architekturą i obyczajami wiecznie zabieganego miasta. Jako że jest naiwny i – oględnie mówiąc – niezbyt lotny, nie tylko ma problemy z przekonaniem wydawcy książeczek dla dzieci (James Caan), że jest jego prawowitym potomkiem, ale w ogóle nie radzi sobie z dostosowaniem się do życia w metropolii, co i rusz doprowadzając kogoś do białej gorączki.
Początkowo „Elf” nie sprawia zbyt dobrego wrażenia. Przede wszystkim odstręcza rozwleczoną do prawie dwudziestu minut czołówką, która – wbrew pozorom – nie wnosi aż tak wiele do historii. Poza tym daje się we znaki wyczuwalna infantylność, czego najlepszym dowodem bezsensownie wrzucone w fabułę, poklatkowo animowane zwierzątka i bałwanek. Zapewne również dla młodszych widzów przeznaczony został wątek wcinania przez bohatera ogromnych ilości słodyczy. Odrębny problem stanowią nieodłączne elementy droższych amerykańskich komedii, czyli bekanie i puszczanie bąków. Szczęśliwie incydenty te można policzyć na palcach jednej ręki, ale mimo wszystko trudno je uznać za wartościowy wkład.
Z czasem jednak historia na tyle dobrze się rozkręca, że wymienione wyżej mankamenty prawie bez śladu znikają, przesłonięte nadzwyczaj porządną realizacją techniczną, pomysłową, bajecznie kolorową scenografią, doskonale komponującą się z obrazem muzyką oraz kompetentną grą aktorską. Will Ferrell z nieodpartym wdziękiem odgrywa łagodnego idiotę, James Caan ze stoickim spokojem stawia czoło kolejnym katastrofom, zaś obsadzona w niezbyt eksponowanej roli Zooey Deschanel błyska od czasu do czasu przeuroczym uśmiechem. Co więcej, scenariusz został tak ułożony, że prawie wszystkie postaci poboczne są odpowiednio naświetlone i – co za tym idzie – wyraziste, a nie jest to przypadłość powszechna w dzisiejszej kinematografii. W efekcie „Elf” finiszuje w doskonałym stylu, po seansie zostawiając w pamięci choćby wizerunek absurdalnie złowieszczych funkcjonariuszy konnej jednostki Central Park Rangers.
Cieszy również, iż nie ma tutaj nadmiernie odczuwalnej moralistyki, choć naturalnie bez paru budujących przemian moralnych oraz chwalebnych zbiorowych inicjatyw się nie obeszło. Przy okazji jednak podczas seansu nasuwa się refleksja, że w pewnej części „Elf” pokrywa się fabularnie z „Dużym”, starszą o piętnaście lat komedią fantastyczną o dzieciaku, który dzięki automatowi do życzeń stał się w jednej chwili dorosły. W obu filmach główni bohaterowie nie bardzo potrafią odnaleźć się w świecie dorosłych i wciąż próbują przykładać dziecięcą miarę do spraw, które wymagają zupełnie odmiennego podejścia. Co więcej, w obu przypadkach, zupełnie wbrew logice, odnoszą sukces, wszystkim wokół pokazując, że odkrywanie w sobie dziecka jest rzeczą i zabawną, i pożyteczną. Obaj również, właśnie dzięki swoistej mieszance dziecka z dorosłym, znajdują miłość swojego życia, dziewczynę zafascynowaną nietypowym podejściem do rzeczywistości.
Summa summarum „Elf”, mimo niespecjalnie zachęcającego początku, okazuje się być filmem i dowcipnym, i w pewnej mierze mądrym, który z biegiem czasu ogląda się coraz przyjemniej. Tak, główny bohater jest infantylny. Tak, momentami zachowuje się, jakby był upośledzony i zwyczajnie nie potrafił myśleć logicznie. A jednak mimo to, oraz mimo drobnych scen rodem z czerstwej komedii slapstickowej, zarówno Buddy, jak i sam film, potrafią zaskarbić sobie sympatię widza. A to już coś znaczy.