Na koniec lutego mamy dla was mały przegląd filmów obejrzanych na małym ekranie.
Na koniec lutego mamy dla was mały przegląd filmów obejrzanych na małym ekranie.
Geostorm(2017, reż. Dean Devlin)
Żenujące kino sensacyjne w płaszczyku sf, skrojone wedle standardów sprzed przynajmniej dwóch dekad, ale za to sowicie podsypane groszem (120 milionów zielonych). Który to grosz gdzieś wsiąkł był. Bo efekty specjalne chwilami są całkiem znośne (stacja kosmiczna), a chwilami rozczulająco plastikowe (choćby pościg samochodowy). I gdy samo sedno pomysłu, z przejętymi przez sabotażystę satelitami regulującymi klimat, może przy odpowiednim podejściu do tematu jeszcze by uszło, to dorzucenie do kompletu prezydenta USA jako jednej z głównych postaci – i to być może osobiście uwikłanego w spisek – tylko śmieszy, bo przecież z góry wiadomo, że w Hollywood prezydent może być tylko dobry, światły i wyrozumiały. A potem dochodzą jeszcze czysto kretyńskie motywacje sabotażystów, kilkukrotne rozwiązywanie spraw przez wyjątkowo ordynarne deus ex machina, fatalnie idiotyczne wstawki z miejsc kataklizmów (ucieczka elektrycznym samochodzikiem, dziewczę w bikini gnające szybciej niż młody mięśniak, zagubiony piesek) i oczywiście usuwanie zagrożeń w ostatnich dwóch-trzech sekundach. Sztampa, patos i niedowierzanie, że ktoś w dzisiejszych czasach zdecydował się pchnąć taką chałturę do kin. Zamiast seansu tego guana polecam raczej powrót do „Armageddonu” albo nawet „Pojutrza” Emmericha. Są o kilka rzędów lepsze.
Jackie(2016, reż. Pablo Larraín)
Wybierając płytę z „Jackie”, można spodziewać się konwencjonalnego filmu biograficznego ze znaną aktorką w roli tytułowej. Zamiast tego otrzymujemy drastyczny i przejmujący zapis nagłej, traumatyzującej żałoby, ujęty w potęgującej niepokój formie ciągu niechronologicznie, lecz bardzo kunsztownie zaplanowanych scen i długich ujęć.
Natalie Portman gra koncertowo, a widz z zapartym tchem usiłuje odgadnąć, kiedy Natalie tylko udaje Jackie, a kiedy Natalie udaje Jackie udającą Jackie-Pierwszą-Damę-Kennedy. Długo po seansie wracają słowa czy gesty, będące argumentami w dyskusji, czy jakieś zachowania bohaterki wynikają z doznanego szoku, z jej niestabilnego charakteru, czy też są całkowicie, od początku do końca wyreżyserowane na potrzeby doraźnej (dziennikarz, ksiądz, brat prezydenta) lub masowej publiczności.
Trudno mówić o samej rzeczywistej osobie, lecz w przypadku Jackie-postaci słowa „Uwielbiam tłumy”, „Jedne kobiety wolą władzę w sypialni, a inne władzę nad światem” czy inne tego typu wskazówki rozsiane po filmie sugerują, jakim nieoczywistym splotem pragnień, pasji i cierpienia było życie u boku światowego przywódcy i niekłamana rozpacz po jego śmierci. Oraz jak specyficznie wychowuje się w takich warunkach małe dzieci.
Niejednoznaczność bohaterki pozostaje w widzu, drażniąca i prowokująca do przemyśleń. Nawet jeżeli w obłędnym przepychu pogrzebowej ostentacji, krwawej okropności zamachu i trywialności brnięcia w szpilkach przez błoto w czasie wstępnej wizyty na cmentarzu chodzi również o pytanie, czy legendę o Białym Domu Kennedych jako Camelocie z musicalu (natrętnie narzucająca się fraza piosenki „for one brief shining moment that was known as Camelot”) – czy mit ten filmowa Jackie tworzy tylko dlatego, że potrzebuje go sama, czy też rzeczywiście był potrzebny również Amerykanom.
Kingsman: Tajne służby(2014, reż. Matthew Vaughn)
Agnieszka ‘Achika’ Szady [50%]
Mam problem z tym filmem: zawiera wszystkie elementy, jakich oczekiwałabym po na wpół komediowym, nieco autoparodystycznym sensacyjniaku, a mimo to nie przypadł mi do gustu. Momentami jest mocno absurdalny (wybuchające głowy tworzą kolorowe fajerwerki), Główny Zły i jego pomocnica z ostrzami zamiast stóp są pięknie przerysowani, jak z klasycznych Bondów, obłędne gadżety też jak z Bondów, na deser dostajemy dwóch aktorów starwarsowych, ale zawiódł główny bohater, któremu nijak nie mogłam kibicować i zdecydowanie wolałabym, żeby to on zginął, zamiast innej ważnej postaci.
„Kingsman” opowiada o tajnej organizacji szpiegowskiej. Brytyjskiej, co – jak wiadomo _ samo w sobie daje +100 do zajebistości. Brytyjskość potwierdza fakt, że szef i agenci mają ksywki zaczerpnięte od rycerzy okrągłego stołu. Trochę to pretensjonalne, ale niech tam. Ogólnie uwielbiam tajne siedziby ukryte w niepozornych miejscach, efektowne choreograficznie sceny walki (przy tym, o, dzięki reżyserze, filmowane tak, że wszystko widać, żadnego trzęsienia kamerą i rozmazywania w oczach!) oraz przeciętnych ludzi wmieszanych w to wszystko.
Właściwie główny bohater jest nie tyle wmieszany, co wybrany do elitarnego szkolenia; zajmuje ono gros czasu ekranowego i jest dość efektowne, tylko ma zasadniczą wadę. Jeśli adepci znają naszą siedzibę, twarze co najmniej dwóch agentów, i nagle zostają wyrzuceni za oblanie kolejnego egzaminu, to otrzymujemy pięcioro dobrze wyszkolonych i ciężko sfrustrowanych ludzi – znakomici rekruci dla naszych przeciwników, nieprawdaż? Poza tym kiedy zapowiadamy, że szkolenie ukończy z sukcesem tylko jedna osoba, to domaganie się następnie pracy zespołowej jest nieco głupie.
Turysta(2010, reż. Florian Henckel von Donnersmarck)
Agnieszka ‘Achika’ Szady [20%]
Powiedziałabym, że von Donnersmarck wynalazł romans sensacyjny jako nowy gatunek filmowy, ale wątek sensacyjny jest tutaj tak nijaki, że jednak nie powiem. „Turysta” wygląda jak reklama czekoladek: jest piękna ona i przystojny on, ona stoi na balkonie stylowego hotelu i biała suknia jej powiewa, on patrzy wzrokiem spaniela, a w tle Paryż i/lub Wenecja. Tak właśnie wygląda ten film – tyle, że bez czekoladek. Och, jest tam mściwy gangster, angielski wywiad, włoska policja i pościg motorówką po weneckich kanałach, ale to wszystko jest tak mdłe, nie budzące emocji i na siłę doczepione, że naprawdę lepiej już obejrzeć jakąś reklamę. Straci się tylko dwie minuty z życia, zamiast dwóch godzin.