Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 3 czerwca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Człowiek miarą wszechrzeczy
[ - recenzja]

Esensja.pl
Esensja.pl
Polemika z tekstem Jarosława Loretza „Przyczajony tygrys, ukryty smok” z Esensji 4/2001.

Stanisław Witold Czarnecki

Człowiek miarą wszechrzeczy
[ - recenzja]

Polemika z tekstem Jarosława Loretza „Przyczajony tygrys, ukryty smok” z Esensji 4/2001.
Nie znam się na pisaniu recenzji, głównie z tego powodu, że niemal ich nie pisuję. Twierdzę jednak nieskromnie, że umiem je czytać, jestem również na tyle rozgarnięty, aby zauważyć i rozpoznać, co mnie w czytanym tekście irytuje. A ostatnio zirytowałem się nie na żarty, czytając recenzję „Przyczajony tygrys, ukryty smok”, autorstwa Jarosława Loretza.
Mniejsza o film, mniejsza o jego jakość. Każdy może iść do kina, obejrzeć i mieć własne zdanie na temat tego, co obejrzał. Problem zaczyna się, kiedy ktoś na tym nie poprzestaje, lecz swoje prywatne widzimisie stroi w szaty „głosu ludu”.
Pozwolę sobie zacytować:
„Film - jak rzekłem - jest pusty. Brakuje w nim wyraźnej linii fabularnej. Wątki otwierane są strasznie długo, w dodatku w sposób pokrętny i niepełny, co dość skutecznie zabija w widzu chęć uważnego śledzenia fabuły i wymusza delektowanie się, pięknymi zaiste, plenerami i ciekawymi - acz rzadkimi - momentami walki.”
Siedząc w kinie, na seansie filmu, o którym mowa, byłem niewątpliwie jego widzem. Jak to się więc stało, że moja chęć śledzenia fabuły nie została zabita, lecz miała się doskonale, a nawet coraz lepiej, w miarę jak ulegałem magii pięknej, chińskiej baśni? Oj, coś mi zazgrzytało, kiedy przeczytałem cytowany akapit, ale nic to, czytajmy dalej:
„Co i rusz pojawia się w kadrze nowa, pozornie istotna postać, miecz notorycznie zmienia właścicieli, intruz biega po ścianach - a widz powoli traci orientację.”
O kurczę, że byłem widzem - to już chyba udowodniłem, przekonywać dalej nie muszę. Czyżby fakt, ze nie straciłem orientacji ani na moment, dowodził moich nadludzkich możliwości intelektualnych? Chciałbym, żeby tak było, prawda niestety jest inna.
Otóż film „Przyczajony tygrys ukryty smok” zwyczajnie się Jarosławowi Loretzowi nie spodobał. Nie wiem dlaczego, bo stwierdzenia: „Niestety - fakt otrzymania Oskara nie przydaje filmowi sensu, jeśli tenże film zwyczajnie jest go pozbawiony.”, „Film - jak rzekłem - jest pusty.”, oraz bardzo ogólnikowe zarzuty w rodzaju „Brakuje w nim wyraźnej linii fabularnej”, „Przez pierwsze pół godziny (co najmniej) nie dzieje się nic sensownego.”, tak naprawdę niczego nie wyjaśniają i nie zasługują na miano rzeczowego argumentu.
Mamy wiec film i człowieka, któremu się on nie spodobał. Cóż czyni człowiek? Stroi się w szaty recenzenta, wchodzi na ambonę i krzyczy: „Ludzie! Nie podobało mi się!”. Oczywiście nie wprost, tylko owijając w bawełnę okrągłych zdań, które pisać potrafi. W sumie - jego prawo. On pisze, redakcja zamieszcza, ludzie czytają - wszyscy są szczęśliwi. Jednej tylko rzeczy Jarosławowi Loretzowi darować nie mogę - że swoje własne, jak najbardziej prywatne reakcje przypisał WIDZOWI. Czyli również mnie. I mojemu koledze. I koledze kolegi. A myśmy, cholera, zrozumieli, o co chodziło.
Kiedy już siadłem i spisałem co mi w duszy grało, przeczytałem recenzję Jarosława Loretza jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze. Teraz wiem już, co przeszkadzało autorowi w odbiorze filmu: jest niesztampowy i chodzi w nim o coś więcej niż w przeciętnej historyjce fantasy. Innymi słowy, najmniej ważne było w nim to, kto aktualnie ma w posiadaniu cudowny miecz - jeśli Jarosław Loretz na tym skupiał swoją uwagę podczas projekcji, to nic dziwnego, że się zawiódł. Zresztą, żeby nie być gołosłownym, podeprę się znowu obszernym cytatem z jego recenzji:
„Przede wszystkim kuleje początek filmu. Przez pierwsze pół godziny (co najmniej) nie dzieje się nic sensownego. Owszem - wiemy, że chodzi o miecz i o gościa, który nie uzyskał oświecenia. Ale reszta… Co i rusz pojawia się w kadrze nowa, pozornie istotna postać, miecz notorycznie zmienia właścicieli, intruz biega po ścianach - a widz powoli traci orientację. Istotne dla fabuły momenty zostają przysypane luźnymi obrazami, które są zwyczajnie niepotrzebne.”
Nie, nie chodziło o miecz. Nie chodziło o to, że „gość” nie uzyskał oświecenia.
Przedstawiono nam parę dojrzałych bohaterów (Shu Lien i Li Mu Bai), zakochanych w sobie miłością, która nigdy nie doznała najmniejszego spełnienia. Wyjaśniono nam motywacje kierujące ich dotychczasowym życiem. Następnie na scenę wkroczyła trzecia, najważniejsza bohaterka (Jen) - młoda, mająca przed sobą cale życie. Dowiadujemy się, że jest ona osoba nieprzeciętną, nie mieszczącą się w ramach narzuconych jej układem społecznym i rodzinnym. Li Mu Bai dostrzega w niej moc, która nieopanowana prowadzi wprost do samozagłady, pragnie uczyć dziewczynę, wykształcić ja na prawdziwego Mistrza. Shu Lien z kolei widzi w niej swoją minioną młodość, szansę na szczęście, którą sama utrąciła. Kierowana siostrzaną miłością, pragnie, aby Jen zaznała tego, co jej samej nie było dane.
Tyle można było dowiedzieć się z pierwszej, zdaniem Jarka Loretza, całkowicie skopanej części filmu. Wszystko to podane w gęstym i smakowitym sosie wspaniałych plenerów i scenografii, doskonałych scen walk, romantyzmu, jak i sporej porcji niezłego humoru. Miecz? Jaki miecz? A, no fakt, był tam jakiś. Będzie miał nawet w dalszej części filmu swoje pięć minut, ale ani przez moment o niego nie chodziło. Sam Li Mu Bai mówi w pewnym momencie wprost, że miecz jest nieważny. Po co więc było się w niego wgapiać, zamiast patrzeć na twarze aktorów i słuchać tego, co mówią?
I tak, nie przymierzając, jak Gluś Reżyser, powinienem teraz opowiedzieć całą treść filmu, żeby wszyscy mogli się dowiedzieć, o co naprawdę w nim chodziło. Oczywiście nie zrobię tego, pozwolę sobie tylko skomentować jeszcze kilka wybranych fragmentów recenzji Jarka Loretza.
„Reżyser serwuje nam monstrum pod postacią retrospekcji. Trwa ona prawie dwadzieścia minut, pełna jest pustynnych plenerów i koczowniczego rabusia-lowelasa, i jest absolutnie zbędna. Przynajmniej w takich rozmiarach. Bo co ona tłumaczy? Że dziewczyna się zakochała w herszcie pustynnej bandy? I co więcej?”
Ano to, że bez tej retrospekcji nie wiedzielibyśmy, kim jest Jen. Do tej pory oglądaliśmy ją wyłącznie w maskach (w przenośni i dosłownie). Dopiero miłość do „lowelasa” Lu sprawia, że Jen odsłania się - przed nim i przed widzami. Bez retrospekcji postępowanie dziewczyny byłoby zupełnie niezrozumiałe. Ten epizod daje również pojęcie o tym, jak mocno uwięziona była Jen w okowach swojej pozycji społecznej. Oglądamy dwoje kochanków pośród bezkresnej pustyni, aby w końcu dowiedzieć się, że nawet tam ludzie jej ojca są w stanie ich wytropić. Dopiero w tym kontekście w pełni widoczna jest desperacja późniejszej ucieczki Jen „sprzed ołtarza”.
Ma również Jarek Loretz wątpliwości, po co w filmie pojawił się „lowelas” Lu:
„Dwadzieścia minut taśmy tylko po to, by usprawiedliwić pojawienie się w kadrze owego rabusia - minutę wieczorem, minutę przy wyjeździe z miasta i minutę pod koniec filmu? Warto było się trudzić i w ogóle umieszczać go w scenariuszu?”
Niech wiec sam sobie odpowie: kim byłaby Jen bez tej miłości? Co byśmy o niej wiedzieli? Że umie kopać? Że umie kaligrafować? Że nocą ubiera się na czarno i chodzi po ścianach? Właśnie dzięki niemu Jen staje się żywym człowiekiem, w pełni opisanym. Dzięki niemu nie tylko rozumiemy ostatnią scenę filmu, ale jest ona w ogóle możliwa.
Na koniec (prawie) zostawiłem sobie najpiękniejszy wątek miłosny: „Chaosu i niejasnych motywacji jest tu więcej - że wspomnę tylko o miłości (skrywanej) Shu Lien do Li Mu Bai - wątku ciekawym, ale maźniętym z lekka i byle jak (wspaniała końcówka nie załatwia sprawy).”
Na wszystkich ukrytych bogów! Gdzie ten chaos?! Czarno na białym od pierwszej chwili! Gdy tylko Shu Lien i Li Mu Bai pojawiali się razem na ekranie, bez reszty skupiali na sobie uwagę widza (przynajmniej niektórego). Historia wielkiej miłości opowiedziana kilkoma słowami, spojrzeniami, gestami - bić brawo reżyserowi, scenarzyście i aktorom, a nie marudzić o brak wyrazistości! Czegóż więcej można było chcieć? Pokazu taoistycznego seksu? Owa wspaniała końcówka właśnie dlatego była tak wspaniała, że wieńczyła miłość niewyrażoną i niespełnioną. Czy naprawdę trzeba wyjaśniać sprawy tak elementarne?
Pomijając kwestie fabularne, Jarek Loretz zupełnie nie zrozumiał konwencji, w jakiej nakręcony jest film:
„Dalej wyłazi tu zwyczajowy schemat wschodnich filmów walki - ramowa, bardzo pretekstowa fabuła (wystarczy zwykła podróż z wioski do wioski) i dużo ruchu (to znaczy kopania po różnych częściach ciała). Jak widać, wystarczy dodać do tego pieniądze (to raczej dzięki nim zdecydowano się na „latane” sceny walki) - i sukces murowany.”
Nie jestem sinologiem, ale wiem, że ten „schemat” nie został wynaleziony przez filmowców z Hong-Kongu. Motyw podróży jest liczącym sobie kilka tysięcy lat, klasycznym motywem chińskiej literatury (polecam „Opowieść o Małpie Prawdziwej i Małpie Nieprawdziwej”). Podobnie latanie w powietrzu i bieganie po ścianach - są to motywy z chińskich legend, ich odpowiednikiem z naszej kultury byłaby cudowna koszula Janosika zatrzymująca kule, czy też Wyrwidąb, faktycznie wyrywający drzewa z korzeniami, lub, strzelając z grubszej rury, Matka Boska osłaniająca Jasną Górę przed ogniem szwedzkich armat. Po latach „trzepania” filmów klasy C i D, motywy te zostały w końcu wykorzystane w filmie sensownym, gdzie stworzyły wspaniale kulturowe tło, osądzając fabułę w konkretnej przestrzeni symboli, metafor, postaw ludzkich. Dzięki nim, ta bardzo chińska opowieść stała się bardziej zrozumiała dla Europejczyka. Wydaje mi się, że przyzwyczajonemu do produkcji amerykańskich Jarkowi Loretzowi, scenografia przesłoniła zasadniczą treść filmu. Starał się śledzić losy miecza, decydujących rozstrzygnięć szukał podczas walk - nic z tego. Nie tędy droga. Zarzucanie „Przyczajonemu tygrysowi…” braku wyraźnej linii fabularnej, to zupełne nieporozumienie. Ja np. nie lubię filmów Bergmana, ale nigdy, przenigdy nie napisałbym recenzji atakującej je za zbyt powolną akcję, czy mało dowcipne dialogi.
I teraz już naprawdę na koniec, specjalnie dla Jarka Loretza, pytanie i rada:
Skąd tytuł, skoro w filmie takie zwierzęta jako żywo nie występowały? Obejrzyj Jarku raz jeszcze „Przyczajonego…”, ale tym razem skupiaj się na uczuciach bohaterów, nie na mieczu. Parafrazując tekst z zupełnie innego filmu „MIECZ TO BAJER!”.
koniec
1 czerwca 2001

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

East Side Story: Hagiografia „biznesmena”
Sebastian Chosiński

2 VI 2024

To wydaje się wręcz nieprawdopodobne. Powiązany z uznawanym za sektę moskiewskim Instytutem Norbekowa tadżycki „biznesmen” Saidmurod Dawłatow postanowił, że powinien zostać nakręcony na jego temat film, w którym on sam zaistnieje jako współczesny „święty biznesu”. Wynajął ekipę (w tym reżysera Muhiddina Muzaffara), zapłacił aktorom (w tym Azizowi Bejszenalijewowi) – i tak narodził się biograficzny „Jeden na milion”.

więcej »

Klasyka kina radzieckiego: Co ta wojna z nami zrobiła!
Sebastian Chosiński

29 V 2024

Weterani wojny afgańskiej, choć oficjalnie otaczani szacunkiem władz, tak naprawdę pozostawiani byli sami sobie. Niechciani bohaterowie nikomu tak naprawdę niepotrzebnego konfliktu. Wielu z nich schodziło na złą drogę; inni, bsliscy upadku psychicznego, starali się mimo wszystko ratować honor żołnierza. O takich ludziach opowiada Jurij Sabitow w uzbeckim dramacie kryminalnym „Spaleni słońcem Kandaharu”.

więcej »

East Side Story: Na końcu czai się Śmierć
Sebastian Chosiński

26 V 2024

O mocy „Siły charakteru” Raszyda Malikowa decydują dwie kreacje cenionych uzbeckich aktorów – Karima Mirchadijewa oraz Sejdułły Mołdachanowa. Ten pierwszy wciela się w weterana wojny afgańskiej, który dowiadując się o nadchodzącej śmierci, postanawia zakończyć sprawy od lat nie dające mu spokoju. Ten drugi, przyjaciel z armii, jest jego największym wyrzutem sumienia.

więcej »

Polecamy

Zimny doping

Z filmu wyjęte:

Zimny doping
— Jarosław Loretz

Ryba z wkładką
— Jarosław Loretz

Nurkujący kopytny
— Jarosław Loretz

Latająca rybka
— Jarosław Loretz

Android starszej daty
— Jarosław Loretz

Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz

Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz

Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz

Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz

Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz

Zobacz też

Inne recenzje

DVD: Przyczajony tygrys, ukryty smok
— Konrad Wągrowski

Przyczajony tygrys, ukryty smok
— Jarosław Loretz

Opowieść o pokonaniu smoka… w sobie
— Grzegorz Wiśniewski

Tegoż twórcy

Esensja ogląda: Maj 2013 (1)
— Anna Kańtoch, Gabriel Krawczyk, Jarosław Loretz, Marcin T.P. Łuczyński

Esensja ogląda: Kwiecień 2013 (2)
— Ewa Drab, Gabriel Krawczyk

Esensja ogląda: Luty 2013 (Kino)
— Miłosz Cybowski, Gabriel Krawczyk, Alicja Kuciel, Konrad Wągrowski

Robinson transoceaniczny
— Agnieszka Szady

Z kamerą wśród zwierząt
— Małgorzata Steciak

Nowości: Wrzesień 2003
— Konrad Wągrowski

DVD: Przyczajony tygrys, ukryty smok
— Konrad Wągrowski

Na ekranach: Wrzesień 2003
— Joanna Bartmańska, Marta Bartnicka, Sebastian Chosiński, Piotr Dobry, Tomasz Kujawski, Eryk Remiezowicz

Z czego w Stanach robią gacie?
— Tomasz Kujawski

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.