Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 3 czerwca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Michael Bay
‹Pearl Harbor›

EKSTRAKT:40%
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułPearl Harbor
Dystrybutor Syrena
Data premiery6 lipca 2001
ReżyseriaMichael Bay
ZdjęciaJohn Schwartzman
Scenariusz
ObsadaBen Affleck, Josh Hartnett, Tom Sizemore, Dan Aykroyd, Alec Baldwin, William Fichtner, Ewen Bremner, Kate Beckinsale, Jaime King, Guy Torry, Cuba Gooding Jr., Jon Voight, William Lee Scott, Jennifer Garner, Colm Feore, Cary-Hiroyuki Tagawa, Steve Rankin, Sean Faris
MuzykaHans Zimmer, Klaus Badelt
Rok produkcji2001
Kraj produkcjiUSA
Czas trwania183 min
WWW
Gatunekdramat, wojenny
Zobacz w
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj wAmazon.co.uk
Wyszukaj / Kup

Perłowe porty przed wieprze?
[Michael Bay „Pearl Harbor” - recenzja]

Esensja.pl
Esensja.pl
Zwróciłem ostatnio na coś uwagę.

Grzegorz Wiśniewski

Perłowe porty przed wieprze?
[Michael Bay „Pearl Harbor” - recenzja]

Zwróciłem ostatnio na coś uwagę.

Michael Bay
‹Pearl Harbor›

EKSTRAKT:40%
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułPearl Harbor
Dystrybutor Syrena
Data premiery6 lipca 2001
ReżyseriaMichael Bay
ZdjęciaJohn Schwartzman
Scenariusz
ObsadaBen Affleck, Josh Hartnett, Tom Sizemore, Dan Aykroyd, Alec Baldwin, William Fichtner, Ewen Bremner, Kate Beckinsale, Jaime King, Guy Torry, Cuba Gooding Jr., Jon Voight, William Lee Scott, Jennifer Garner, Colm Feore, Cary-Hiroyuki Tagawa, Steve Rankin, Sean Faris
MuzykaHans Zimmer, Klaus Badelt
Rok produkcji2001
Kraj produkcjiUSA
Czas trwania183 min
WWW
Gatunekdramat, wojenny
Zobacz w
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj wAmazon.co.uk
Wyszukaj / Kup
Zjawisko nie jest nowe i nie pierwszy raz się na nie natykam, jednak wciąż mnie dziwi. Nie występuje ono w oficjalnej krytyce filmowej, jego biotop to głównie internet – zarówno listy dyskusyjne, jak i niemal każde forum na www poświęcone filmowi. Pora kwitnienia zbiega się przeważnie z premierą głośnego filmu, na którego nakręcenie nieszczęśni producenci wydali konkretną, siedmiocyfrową kwotę, i nie daj Boże doposażyli w potężną kampanię reklamową. Na internetowych niwach pojawia się wówczas mrowie głosów, które z wyżyn własnego widzimisię raczą taki film tym, na co w ich opinii zasłużył – pogardą. A jest to pogarda bezkompromisowa, twarda i zazwyczaj nader oszczędna w argumentach. Zdarzają się wypowiedzi niewiele dłuższe niż tytuł piętnowanego utworu, obfitujące za to w dosadne obelgi, czasem cenzuralne. Często zjawisko to przybiera takie rozmiary, że nie wahałbym się nazwać tego jakąś wielce negatywną modą. Nieledwie oznaką słusznego snobizmu, którego okazanie jest niczym legitymacja jakiejś wyższej kasty, odróżniającej – inaczej niż reszta motłochu – hollywoodzką kichę od dobrego filmu.
Kiedyś, w dawnych czasach, gdy mężczyźni byli mężczyznami, kobiety były kobietami, a małe futrzaste stworki z Santraginusa IX były małymi futrzastymi stworkami z Santraginusa IX, autorytet zyskiwało się dzięki umiejętności dostrzeżenia w filmie czegoś nowego. Dzisiaj widać wystarczy tylko publicznie obśmiać jakiś film akcji, obrzucić obelgami superprodukcję za x milionów zielonych – i już człowiek czuje się intelektualnie dowartościowany…
Bynajmniej nie napisałem tego co powyżej, aby bronić poziomu produkcji filmowej docierającej do nas z USA, bo często bywa ona kiepska, nawet mimo wyłożenia gigantycznych kwot na produkcję i marketing. Dziwią mnie jedynie wszystkie te ewolucyjne wolty jakich snobizm doświadcza w naszych czasach.
„Pearl Harbor” niewątpliwie stał się celem czegoś podobnego.
W sumie trudno się dziwić, bo PH stanowi przykład wysokobudżetowego filmu, przy produkcji którego popełniono kilka zdumiewająco szkolnych – jak na standardy Hollywood – błędów. Mnie osobiście bowiem Hollywood kojarzy się z pewnym technologicznym standardem produkcji filmowej, poniżej którego raczej nikt tam nie schodzi – zwłaszcza w produkcjach tak drogich jak PH. Zgadzam się, że sprawiedliwe są pretensje o elementy warsztatu tamtejszych scenarzystów. Owszem, tamtejsi chłopcy i dziewczęta lubią często – za często – sięgać do półki zapchanej najbardziej ogranymi, najmniej prawdopodobnymi i najmniej ciekawymi (itp.) rozwiązaniami fabularnymi. Czasem szwankuje też reżyseria oraz montaż. Jednak elementy takie jak zdjęcia, efekty specjalne, rekwizyty, dźwięk czy muzyka – choć często tkwiące w gorsecie oklepanej tradycji – generalnie trzymają równy poziom realizacyjny.
W rezultacie filmy z Hollywood często zawierają w sobie sporo dobrych fragmentów, które w sumie jednak nie tworzą dobrego filmu. I to jest właśnie casus „Pearl Harbor”.
Całkowicie pogrzebał PH scenarzysta, Randall Wallace, znany skądinąd jako twórca „Bravehearta”. Trudno mi w tej chwili powiedzieć, czy stało się tak za przyczyną pary Bruckheimer/Bay (producent/reżyser), którzy wymogli taką kompozycję historii, aby obejmowała ona sobą i romans, i wojnę, obu tym sprawom poświęcając równo uwagę. To był tylko jeden gwóźdź do trumny filmu, ale za to bretnal. Prowadzenie fabuły jest straszliwie niespójne, mimo że czasu do podziału na poszczególne wątki było sporo – bez mała 182 minuty. Manewrowanie uwaga widza między historią miłosną i akcentami historycznymi dało w rezultacie kompletny chaos emocjonalny, rzecz rzadko spotykaną w superoprodukcjach z Hollywood, gdzie bohaterowie zwykle prowadzeni tak, aby widownia zdążyła zainteresować się ich losami. W „Pearl Harbor”, gdzie scenariusz składa się z trzech głównych faz – wątku miłosnego i jego dramatyczna kulminacji, ataku Japończyków oraz uderzenia bombowców pułkownika Dolittle’a na Tokio – poszczególne wątki rozpraszają się niczym źle rozsypane bierki. Historia miłości Rafe McCawleya (Ben Affleck) i Evelyn Stewart (Kate Beckinsale) oraz losy ich przyjaciela Danny’ego Walkera (Josh Hartnett) fatalnie łączy się z atakiem na Pearl Harbor, a wszystko to ni z tego ni z owego przechodzi w przygotowania do nalotu Dolittle’a. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek oglądał superprodukcję z Hollywood, na którą wydano 100+ milionów dolarów, a która grzeszyłaby tak kolosalnymi niespójnościami w prowadzeniu wątków.
W rezultacie tak niefrasobliwego podejścia do samej historii, reżyser Michael Bay nie byłby w stanie uratować klimatu filmu, choćby był najlepszy na świecie. Opowieść trudno uznać za przejmującą, widzowi dostają się jedynie jakieś ogryzki wrażeń, które z wyraźnym mozołem Bay chwyta w kamerę. Wielki romans rozwiewa się zupełnie bez śladu zanim jeszcze zdoła się narodzić, a zostają z niego jakieś nudnawe problemy chłopaków w mundurach. I nawet śliczna Kate Beckinsale nie jest w stanie uratować sytuacji. Obok wzruszeń losami kochanków, producenci zdecydowali się poruszyć widownię także rozmaicie podawanymi końskimi dawkami patriotyzmu. Uczucie skądinąd szlachetne, jednak często skandalicznie nadużywane. W dodatku Bay próbuje sprzedać je w sposób siermiężny i bez polotu. Nie upada tak nisko jak Emmerich w „Patriocie”, ale flagom amerykańskim, chwilami gęsto oblepiającym kamerę, daleko do symboliki chociażby spłowiałego sztandaru z „Szeregowca Ryana”. Mam zresztą wrażenie, że najbardziej niedźwiedzią z przysług wyświadcza filmowi końcowy monolog, który jest po prostu aż groteskowy w swoim patosie.
Generalnie rzecz biorąc, właśnie scenariusz jest zdecydowanie najsłabszym elementem całości. Nie dość, że wpięto w niego całe pęczki zużytych wiele lat temu rozwiązań fabularnych, to w całej historii nie zrealizowano komplementarnie.
Ze stroną wizualną jest natomiast dużo lepiej. Mamy okazję podziwiać do czego zdolna jest współczesna grafika komputerowa, jak dobrej jakości fikcyjne elementy jest w stanie wygenerować. Zaczynając od scen w Anglii, gdzie Rafe McCawley (Ben Affleck) walczy w bitwie o Anglię (notabene lata samolotem z oznaczeniem kodowym RF, a więc należącym do słynnego dywizjonu 303, który faktycznie miał w swoich szeregach kilku amerykańskich pilotów w ramach przeszkolenia), poprzez sceny pokazujące flotę japońską, start japońskich samolotów, lotniczą armadę oraz same sceny ataku, które wizualnie dopracowano (chociaż nie mam wrażenia, aby jakoś drastycznie przewyższały film „Tora!Tora!Tora!” z 1970 roku). Sceny walk lotniczych nad portem w wykonaniu McCawleya i Walkera, chociaż zupełnie pozbawione oparcia w faktach, także są osiągnięciem specjalistów od efektów. Napracowali się również rekwizytorzy i specjaliści od dekoracji. Stworzyli kompletną wizję, co do której nie mam uwag. Sporo zastrzeżeń mógłbym wyciągnąć specjalistom od militariów, o ile tacy byli zatrudnieni przy filmie – ale oni chyba zawsze biorą forsę za nic. Jedna rzecz mnie tylko zaskoczyła na minus – bardzo kulał montaż. Hollywood dawna hołduje dynamicznemu montażowi, ale niektóre zestawy ujęć zaprezentowane przez Baya, sprawiają wrażenie, jakby rzucał wyzwanie MTV. Często można odnieść wrażenie, że niektóre sceny powinny trwać dłużej, ujęcia zmieniają się chaotycznie, a w scenach akcji trudno się zorientować co właściwie się dzieje. Ponadto w „Pearl Harbor” widać wyraźnie symptomy kryzysu koncepcyjnego w branży komputerowych efektów specjalnych – fachowcy mogą pokazać prawie wszystko, ale bardzo często zupełnie nie mają pojęcia jak.
Z ułomnościami scenariusza nie poradziłyby sobie zapewne największe gwiazdy (vide występ Harveya Keitela w „U-571”), być może dlatego duet Bruckheimer/Bay zaaranżował aktorów, którzy dotąd nie grywali w takich produkcjach. Ben Affleck, znany z filmów Kevina Smitha, wcielił się w postać Rafe’a McCawleya, brawurowego pilota myśliwskiego, który chce być najlepszy i zgłasza się na ochotnika, aby służyć w ogarniętej wojną Anglii. Danny Walker (Josh Hartnett) to jego najlepszy przyjaciel, z którym od wczesnej młodości dzielą marzenia o lataniu. Evelyn Stewart(Kate Beckinsale) to pielęgniarka, którą los styka z McCawleyem na komisji rekrutacyjnej. Ujemnie niestety należy ocenić chemię między tymi postaciami, dla których przeznaczono do obsadzenia role w romansie masowego rażenia. Nie, żeby im czegoś brakowało, po prostu w moim odczuciu zupełnie ze sobą nie harmonizowali. Pojedynczo – owszem, dawali się lubić, ale ich wzajemne interakcje nacechowane były jakimś takim brakiem wiary. Bena Afflecka lubię i według mojej opinii wypadł w PH przyzwoicie, chociaż nie wysilał się specjalnie. Jako raptus o miękkim sercu zdołał zdobyć nieco mojej sympatii. Podobnie Beckinsale, piękna kobieta, która niestety – obiektywnie patrząc – nie potrafiła z roli zbyt wiele wykrzesać. W kilku fragmentach dawała sobie radę (jak choćby w scenach w szpitalu), ale jej kreacja generalnie pozostała raczej niebogata w emocje. Hartnett natomiast stanowi dla mnie nie lada zagadkę. Pierwotnie osądziłem go jako modelowe beztalencie, bo w jego roli nie ma bodaj krzty życia. Niewykluczone jednak, że taki był właśnie jego cel – odtworzenie postaci z bliskiego tła, którą w finale będzie można dramatycznie spławić w celach patriotycznych. Widoczni w rolach drugoplanowych Tom Sizemore (sierżant Earl) i Jon Voight (F.D. Roosevelt) poradzili sobie lepiej od wystawionej na świeczniku trójki głównych bohaterów, przy czym kreacja Jona Voighta była na tyle sugestywna, że FDR stracił nieco w moich oczach.
Sporym szokiem okazała się też skomponowana przez Hansa Zimmera muzyka. Twórca ten znany jest skądinąd jako kompozytor ładnych i duszaszczypatielnych motywów muzycznych, świat jeszcze nie otrząsnął się ze zdumienia, gdy jego muzyka do filmu „Gladiator” nie zdobyła Oskara. Niestety PH dla Zimmera to wpadka, choć może nie tak poważna jak cienkusz, który James Horner sprzedał producentom „Wroga u bram”. Muzyka jest raczej blada, uboga w tematy przewodnie i koncepcje melodyczne choć trochę chwytające za serce. Zupełnie ginie gdzieś w tle, właściwie ani na chwilę nie pobudzając uwagi widza. Poniekąd rozumiem Zimmera i trochę mu nawet współczuję, gdy pomyślę jak zasiadał do wstępnego przygotowania partytury po obejrzeniu materiału nakręconego przez Baya. Trudno do nieskładnego filmu napisać spójną muzykę, Zimmer odrzucił zatem właściwie motyw wojny, skupiając się na emocji i uczuciach bohaterów. Muzyka jest przez to dość miękka, prowadzona spokojnie, bez narowów, przez co wydaje się w filmie praktycznie nieobecna. Jeżeli jednak potraktować ją jako byt samoistny, paradoksalni zyskuje na jakości.
Nautyskiwałem się powyżej co niemiara, jednak film obejrzałem bez większej przykrości. Widowisko dość kulawe, jednak poziom nie spadał na tyle nisko, by wygnać mnie z kina. Niewykluczone, że zachęciła mnie tematyka, byłem ciekaw jak tym razem zostaną pokazane wydarzenia z przeszłości, którymi niegdyś się bardzo pasjonowałem. Do następnego filmu spółki Brukheimer/Bay podejdę jednak naprawdę dużo ostrożniej.
Z czystym sumieniem polecam film widzom nie wyrobionym oraz ciekawym postępów technologicznych w kinematografii. Innych film raczej znudzi i zdenerwuje – jeżeli jednak się wybiorą, to liczę, że nie będą później bezargumentowo sarkać wszem i wobec jakie to kino z Hollywood jest „bezdennie gupie”.
koniec
1 lipca 2001

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

East Side Story: Hagiografia „biznesmena”
Sebastian Chosiński

2 VI 2024

To wydaje się wręcz nieprawdopodobne. Powiązany z uznawanym za sektę moskiewskim Instytutem Norbekowa tadżycki „biznesmen” Saidmurod Dawłatow postanowił, że powinien zostać nakręcony na jego temat film, w którym on sam zaistnieje jako współczesny „święty biznesu”. Wynajął ekipę (w tym reżysera Muhiddina Muzaffara), zapłacił aktorom (w tym Azizowi Bejszenalijewowi) – i tak narodził się biograficzny „Jeden na milion”.

więcej »

Klasyka kina radzieckiego: Co ta wojna z nami zrobiła!
Sebastian Chosiński

29 V 2024

Weterani wojny afgańskiej, choć oficjalnie otaczani szacunkiem władz, tak naprawdę pozostawiani byli sami sobie. Niechciani bohaterowie nikomu tak naprawdę niepotrzebnego konfliktu. Wielu z nich schodziło na złą drogę; inni, bsliscy upadku psychicznego, starali się mimo wszystko ratować honor żołnierza. O takich ludziach opowiada Jurij Sabitow w uzbeckim dramacie kryminalnym „Spaleni słońcem Kandaharu”.

więcej »

East Side Story: Na końcu czai się Śmierć
Sebastian Chosiński

26 V 2024

O mocy „Siły charakteru” Raszyda Malikowa decydują dwie kreacje cenionych uzbeckich aktorów – Karima Mirchadijewa oraz Sejdułły Mołdachanowa. Ten pierwszy wciela się w weterana wojny afgańskiej, który dowiadując się o nadchodzącej śmierci, postanawia zakończyć sprawy od lat nie dające mu spokoju. Ten drugi, przyjaciel z armii, jest jego największym wyrzutem sumienia.

więcej »

Polecamy

Zimny doping

Z filmu wyjęte:

Zimny doping
— Jarosław Loretz

Ryba z wkładką
— Jarosław Loretz

Nurkujący kopytny
— Jarosław Loretz

Latająca rybka
— Jarosław Loretz

Android starszej daty
— Jarosław Loretz

Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz

Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz

Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz

Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz

Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz

Zobacz też

Inne recenzje

Film klezmerski?
— Michał Chaciński

Tegoż twórcy

Esensja ogląda: Listopad 2017 (2)
— Jarosław Loretz, Marcin Mroziuk

Esensja ogląda: Czerwiec 2017 (5)
— Sebastian Chosiński, Kamil Witek

Esensja ogląda: Wrzesień 2014 (1)
— Piotr Dobry, Jarosław Robak, Kamil Witek

Esensja ogląda: Październik 2013 (2)
— Karolina Ćwiek-Rogalska, Piotr Dobry, Kamil Witek

Trójwymiarowy gwóźdź do trumny
— Mateusz Kowalski

SPF – Subiektywny Przegląd Filmów (7)
— Jakub Gałka

Napierformers
— Marcin T. P. Łuczyński

Jeden upadnie. Przetrwa tylko jeden
— Jakub Gałka

SPF – Subiektywny Przegląd Filmów (5)
— Jakub Gałka

Marne opiłki
— Ewa Drab

Tegoż autora

Czarne chmury a la Lucas
— Grzegorz Wiśniewski

Konwent jak się patrzy
— Grzegorz Wiśniewski

Idzie ku lepszemu
— Grzegorz Wiśniewski

Klonowanie wyobraźni
— Grzegorz Wiśniewski

Przełom-off?
— Grzegorz Wiśniewski

Komiks 2001 w Polsce – dyskusja
— Artur Długosz, Marcin Herman, Paweł Nurzyński, Marcin Osuch, Grzegorz Wiśniewski

Konwent jak Konwent 20(0)01
— Grzegorz Wiśniewski

Jak ubić debiutanta
— Grzegorz Wiśniewski

Byłe imperium od kuchni
— Grzegorz Wiśniewski

No Spirit Within
— Grzegorz Wiśniewski

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.