Ostatnio przeczytałem książkę Olafa Stapledona „Ostatni i Pierwsi Ludzie” (1930), uznawaną za niezwykle wpływowe dzieło, którym inspirowali się zarówno uznani już pisarze science fiction (np. sam H. G. Wells oraz C. S. Lewis) jak i przyszłe gwiazdy literatury fantastyczno-naukowej (Arthur C. Clarke i Brian W. Aldiss). Podczas poszukiwań materiałów do artykułu o powieści Stapledona natrafiłem przypadkowo na jej nowoczesną filmową adaptację.
Andreas „Zoltar” Boegner
Głos z krańca wszystkich marzeń
[Jóhann Jóhannsson „Ostatni i pierwsi ludzie” - recenzja]
Ostatnio przeczytałem książkę Olafa Stapledona „Ostatni i Pierwsi Ludzie” (1930), uznawaną za niezwykle wpływowe dzieło, którym inspirowali się zarówno uznani już pisarze science fiction (np. sam H. G. Wells oraz C. S. Lewis) jak i przyszłe gwiazdy literatury fantastyczno-naukowej (Arthur C. Clarke i Brian W. Aldiss). Podczas poszukiwań materiałów do artykułu o powieści Stapledona natrafiłem przypadkowo na jej nowoczesną filmową adaptację.
Jóhann Jóhannsson
‹Ostatni i pierwsi ludzie›
Jóhann Jóhannsson, islandzki reżyser filmu, kojarzy się raczej jako kompozytor muzyki filmowej. Międzynarodowa publiczność poznała go przede wszystkim jako twórcę muzyki do filmu Denisa Villeneuve’a pt. „Labirynt” (2013). W roku 2015 Jóhannsson zdobył Golden Globe za soundtrack do „Teorii wszystkiego” w reżyserii Jamesa Marsha. „Last and First Men„ okazał się ostatnim dziełem przedwcześnie zmarłego kompozytora.
Znając powieść, byłem przed seansem pełen obaw. Objętość książki, jej olbrzymie przedziały czasowe oraz miejsca akcji, rozsiane po całym Układzie Słonecznym, ale przede wszystkim rozmach stapledonowej wizji, powodowały, że nie mogłem sobie wyobrazić udanej
adaptacji filmowej. Tak można się mylić – co zobaczyłem, okazało się jednym z najlepszych filmów fantastyczno-naukowych ostatnich lat.
Z góry jednak uściślam wypowiedź: to nie jest film dla bezkrytycznego konsumenta kina superbohaterskiego. Brak tu dramatycznej akcji, brak spektakularnych efektów specjalnych. Brak nawet… aktorów. Jóhann Jóhannsson nie dał się złapać w pułapkę dosłownego tłumaczenia powieści na język filmu. Islandczykowi nie zależało na roztoczeniu barwnej panoramy dziejów ludzkości, jej wzlotów i upadków w ciągu miliardów lat opisanej w książce „historii przyszłości”. Nie, podejście reżysera jest, w najlepszym tego słowa znaczeniu, minimalistyczne. Wiedząc, że zamiar przedstawienia eonów rozwoju człowieka przy pomocy nowoczesnych, futurystycznych kulis wymagałby olbrzymich nakładów finansowych (które i tak nie gwarantowałyby sukcesu), Jóhannsson sięgnął w… przeszłość. „Bohaterami” jego filmu stały się jugosłowiańskie „spomeniki” – wzniesione w latach 1950-1980 pomniki ku czci poległych w czasie drugiej wojny światowej. Te monumenty rozsiane są po całej byłej Jugosławii. Wiele z nich niszczeje, niektóre miały to szczęście, że zaopiekowano się nimi.
Spomeniki prezentują całą gamę stylów, form i wykorzystanych materiałów: od betonowych „makabrył”, poprzez metalowe figury abstrakcyjne, aż po sprawiające wrażenie skamieniałości pseudo-tkanki i organizmy oraz przypominające miejsca ponurych kultów budowle. Ponieważ ich przyszłe losy stoją pod dużym znakiem zapytania, film jest równocześnie swoistą dokumentacją (i bywa nawet jako taka klasyfikowany). Przedstawiając odległą o dwa miliardy lat zagładę ostatniej z ludzkich cywilizacji, Jóhannsson genialnie wykorzystał pozostałości po kraju, który przestał istnieć już za jego młodości.
Prowadzona przez Sturla Brandtha Grøvlena kamera krąży niespiesznie wokół spomeników, umożliwiając widzowi dokładne przyjrzenie się tym budowlom. Norweg wybiera niekiedy „klasyczne” spojrzenie „od frontu” – ale równie często zaskakuje perspektywą niczym z odtwarzanego w zwolnionym tempie lotu ptaka lub wirującego pląsu.
Niezwykle ważnym elementem, uzupełniającym utrzymane w czarno-białej tonacji obrazy, jest oczywiście muzyka autorstwa samego reżysera i Yaira Elazara Glotmana, berlińskiego specjalisty dźwiękowego. Melancholijne, czasami niepokojące tony, oraz wplecione w nie wokalizy, znakomicie współgrają z uchwyconymi w obiektyw kamery obrazami. Niezwykłe wrażenie sprawiają tak podmalowane zdjęcia spomeników we mgle, gdy widać zaledwie kontury budowli oraz nagie gałęzie drzew – całość jest jednym wielkim cytatem pejzaży niemieckich i brytyjskich romantyków.
Od pierwszych chwil seansu towarzyszy nam ostatni z trzech kluczowych elementów filmu: narratorka, w której rolę wcieliła się Tilda Swinton. Brytyjka udowadnia dobitnie, że nawet w tym przypadku, gdy nie widać jej na ekranie, potrafi przykuć uwagę widza fascynującym i klarownym głosem. „
Słuchajcie cierpliwie”, prosi narratorka. „
My, ostatni z ludzi, szczerze pragniemy skomunikowania się z wami. (…) Możemy wam pomóc – i potrzebujemy waszej pomocy”. Od głosu Swinton trudno się uwolnić, gdy narratorka powoli odsłania przed widzem dramatyczną sytuację, w jakiej znaleźli się nasi dalecy potomkowie. Jóhannsson przytacza tutaj (czasami słowo w słowo) ostatni, kluczowy rozdział literackiego pierwowzoru – manifest jednego z ostatnich ludzi, wyjaśniający duchowy stan skazanej na zagładę rasy.
Te niezwykle przejmujące sceny dodają książce Stapledona zupełnie nowy wymiar. Film wyśmienicie generuje uczucie bezbrzeżnego smutku, jednak nie po to, aby „zdołować”. Nie, kwintesencją „Last and First Men” jest przedstawienie losu ludzkości jako gatunku – od jej dramatycznej i burzliwej młodości po zupełną akceptację faktu, że w kosmicznej skali będziemy jedynie iskrą, która na chwilę zaledwie rozbłyśnie, aby zaraz potem zgasnąć. I tak, widz słucha sięgającego ku niemu z odległej o eony przyszłości głosu pogodzonej z losem istoty, której ostatnim życiowym celem jest… dodanie nam otuchy. Nie jest to tylko
non omnis moriar Horacego, ale raczej ostatnie spostrzeżenie o życiu, jakiego dokonała na łożu śmierci Mary Wortley, lady Montagu: „
To wszystko było niezwykle interesujące…”