Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 20 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

John Sayles

ImięJohn
NazwiskoSayles

Dla Bruce’a Springsteena zrobiłem wyjątek

Esensja.pl
Esensja.pl
John Sayles
O przelotnych przyjaciołach, „narkomance sukcesu”, szmuglowaniu Chińczyków z Meksyku i tworzeniu piosenki „Kee kee kee kii” opowiada amerykański specjalista od kina niezależnego, John Sayles, dwukrotnie nominowany do Oscara za scenariusz. Jego najnowszy film, „Go for Sisters”, można oglądać w amerykańskich kinach.

John Sayles

Dla Bruce’a Springsteena zrobiłem wyjątek

O przelotnych przyjaciołach, „narkomance sukcesu”, szmuglowaniu Chińczyków z Meksyku i tworzeniu piosenki „Kee kee kee kii” opowiada amerykański specjalista od kina niezależnego, John Sayles, dwukrotnie nominowany do Oscara za scenariusz. Jego najnowszy film, „Go for Sisters”, można oglądać w amerykańskich kinach.

John Sayles

ImięJohn
NazwiskoSayles
Michał Hernes: Akcję swojego najnowszego filmu, „Go for Sisters”, umieścił pan na pograniczu meksykańsko-amerykańskim. W takim razie jestem ciekaw pańskiej opinii na temat filmu „To nie jest kraj dla starych ludzi”.
John Sayles: Uważam, że bracia Coen wczuli się w nim w klimat literackiego pierwowzoru. To nie było tak, że wzięli historię z książki Cormaca McCarthy’ego i opowiedzieli ją po swojemu. Choć mam inne spojrzenie na świat, niż McCarthy, to bardzo podobają mi się jego dzieła. Zwłaszcza „Krwawy Południk”. Nad większością książek tego pisarza unosi się fatalizm. Coenowie mają trochę inne podejście, co widać pośrednio także w „Prawdziwym męstwie”. Z filmowej wersji „To nie jest kraj dla starych ludzi” wyszła więc interesująca hybryda. Zachwyciła mnie również ironia bijąca z końcówki „Prawdziwego męstwa”, związana z jego najbardziej destrukcyjną bohaterką, czyli małą dziewczynką. Kiedy patrzy się na martwe konie i martwych ludzi w tym fragmencie, jest to bardzo coenowskie.
Filmowi „Go for Sisters” towarzyszy zupełnie inna atmosfera.
Jego akcja rozgrywa się w innym świecie, nie zbudowanym z metafor. Cechuje mnie bardziej literackie podejście, polegające na koncentrowaniu się na ludziach, ich zwyczajach i zachowaniach. To film drogi. Widz wyrusza w podróż z bohaterami, z których każdy ma jakieś problemy.
Dlaczego zdecydował się pan opowiedzieć o przyjaźni dwóch kobiet w konwencji road movie? Dodam tylko, że jedna z nich pracuje w policji, druga ma kłopoty z prawem, a spotykają się przypadkiem po latach.
Gdy piszę scenariusz, wiele elementów jest w nim abstrakcyjnych. W czasie pisania bardzo często widzę oczami wyobraźni konkretne miejsca, ale nie ludzi, bo dopiero przeprowadzę casting. W tym przypadku było inaczej i tekst powstawał z myślą o trójce aktorów grających główne role. Jednocześnie interesują mnie różne spojrzenia na przyjaźń i to, co dzieje się z nią na przestrzeni lat. Bywają przecież przelotni przyjaciele, którzy później nie utrzymują już ze sobą kontaktów. Wiele zależy od zrządzenia losu. Można się spotkać i zaprzyjaźnić w armii, ale po zakończeniu wojny pójść inną drogą.
W „Go for Sisters” sportretowałem dwie kobiety, które przyjaźniły się w szkole średniej. Przypadkowo spotykały się po dwudziestu latach i uświadomiły sobie, że są zupełnie innymi ludźmi. Pytanie nie sprowadza się do tego, czy coś z tej przyjaźni pozostało, ale do próby refleksji nad tym, kim obecnie są. W pierwszej chwili można odnieść wrażenie, że mój film jest thrillerem opowiadającym o szukaniu porwanego człowieka, tymczasem w rzeczywistości traktuje o szukaniu tożsamości.
Niczym w „Przygodzie” Antonioniego, relacje między bohaterami są momentami ciekawsze i ważniejsze od samych poszukiwań.
To prawda, chociaż Antonioni bardziej niż ja koncentrował się w tym filmie na poezji płynącej z krajobrazu.
Natomiast pan opowiedział nie tylko o spotkaniu przyjaciółek i poszukiwaniach uprowadzonego chłopaka, ale także o Chińczykach nielegalnie próbujących przekroczyć meksykańsko-amerykańską granicę.
Aktualnie w Stanach Zjednoczonych tematem numer jeden jest kryzys i bezrobocie. Skoro nawet Amerykanie mają problemy ze znalezieniem pracy, odstrasza to obywateli Meksyku. Nie emigrują już tak licznie do Stanów, w przeciwieństwie do Chińczyków. Chińskich klientów jest dużo i mają pieniądze, więc zrobił się z tego wielki i świetnie zarządzany biznes. Przestępcy, którzy organizują przemyty, gwarantują im nie tylko, że dostarczą ich do wskazanego przez nich amerykańskiego miasta, ale też załatwiają im lewe dokumenty. Kiedy przemyt się nie udaje, organizują go ponownie.
Zależało mi, żeby wykreować w tym filmie metaforę bliską tej stworzonej przez Roberta Towne’a w „Chinatown”. To zadziwiające, że nad Chińczykami nieustannie unosi się atmosfera tajemnicy, w której jest coś intrygującego. Mamy do czynienia z zamkniętą społecznością, która niechętnie pozwala uczestniczyć w szmuglowaniu chińskim kobietom. Ta hermetyczność pośrednio wynika z faktu, że Amerykanie przyswajają sobie częściowo hiszpański język i slang, natomiast nie ma mowy, by nauczyli się komunikować w języku chińskim. Zwróć uwagę, że detektyw, grany przez Edwarda Jamesa Olmosa, wielokrotnie bywał w Meksyku i zna tamtejszy światek przemytników, natomiast ten chiński jest dla niego niedostępny i niebezpieczny.
Kiedy rozpoczęło się to szmuglowanie?
Na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku. Na pograniczu meksykańsko-amerykańskim powstało Chinatown i w pewnym momencie było tam nawet więcej Chińczyków niż Meksykan. Wielu z nich zatrudniał do pracy na swojej ziemi słynny wydawca gazety „Los Angeles Times”, Harry Chandler.
Niesamowite.
Pozwolę sobie opowiedzieć o starszej pani, Chince, prowadzącej sklep z pamiątkami w Nowym Jorku. Chociaż wygląda niepozornie i można było odnieść wrażenie, że klepie biedę, to pięć lat temu okazało się, że była szefem tego przedsięwzięcia. Nazywano ją Głową Węża i była legendą w chińskich wioskach, gdzie opowiada się o tym, jak otwierała drogę do lepszego życia w Stanach. Pomogła się tam dostać naprawdę wielu ludziom.
Przypomina jedną z postaci z pańskiego filmu.
To prawda. Dodam jeszcze, że Chińczycy są szmuglowani przez Meksyk albo przez Kanadę. Przeważnie przypływają z Chin na statkach.
W pańskim filmie podoba mi się motyw z Koltem 45.
Zależało mi na podkreśleniu, że Fontayne ma w sobie uliczne cwaniactwo i świetnie sobie radzi w sytuacjach z pogranicza prawa. Niestety, ze względu na nieciekawą przeszłość, związaną z uzależnieniem od narkotyków, ma świadomość, że trudno będzie jej powrócić do normalnego życia i dostać dobrą pracę. Wie, że raczej nie wyrwie się z biedy. W momencie, kiedy wchodzi w rolę detektywa, działającego pod przykrywką, wszystkie te umiejętności bardzo się jej przydają. Jest niesamowicie pewna siebie i nie panikuje w kryzysowych sytuacjach. Bez trudu może się wcielać w różne role i udawać kogoś, kim nie jest. Nauczyło ją tego bycie w skórze narkomana na głodzie. Kiedy ma się energię i błyskotliwość, której używa się jako „narkoman sukcesu”, przez cały czas pozostający na haju, to można osiągnąć sukces w każdej innej dziedzinie życia. Czasem desperacja czyni człowieka bardzo odważnym.
W napisach końcowych do „Go for Sisters” pojawia się zabawna piosenka pańskiego współautorstwa o intrygującym tytule… „Kee kee kee kii”.
To jedna z wielu piosenek, które napisałem wspólnie z kompozytorem, Masonem Daringiem. Pracowałem z nim przy około osiemnastu moich filmach. Bardzo chciałem, żeby pod koniec filmu pojawiła się piosenka w klimacie tych śpiewanych przez dziewczynkę tańczącą na skakance, które wciąż są popularne na wschodnim wybrzeżu. Postanowiłem skompletować zestaw starych rymów, bliskich klimatom skakanki, przede wszystkim z lat sześćdziesiątych. Następnie nagraliśmy kilka dziewczyn, napotkanych przez nas na Brooklynie. Rzecz jasna, Mason przygotował wcześniej tło muzyczne.
Skoro o muzyce mowa, jak wspomina pan współpracę z Bruce’em Springsteenem?
Zrobiłem dla niego wyjątek. To jedyny człowiek, od którego przyjąłem zlecenie jako reżyser. Teledyski i piosenki opierały się na jego pomysłach, z którymi nie miałem nic wspólnego. Moja kreatywność sprowadzała się jedynie do montażu, ale dostarczyło mi to wielkiej frajdy. Pierwszy teledysk, „Born in the U.S.A.”, opierał się na materiałach, które nakręciliśmy w czasie koncertu. Pomagał mi niemiecki filmowiec Michael Ballhaus i operator Ernest Dickerson, współpracownik Spike’a Lee, z którym pracowałem przy „Bracie z innej planety”.
Gdy pracuje pan nad scenariuszami do takich komercyjnych projektów jak „Kroniki Spiderwick”, „Park Jurajski 4” czy „Ścigany”, robi pan to tylko dla pieniędzy?
Kiedy wykonuję zlecenie dla kogoś innego, musi mieć w sobie coś, co sprawi, że będę chciał je później obejrzeć. Nie chodzi tylko o pieniądze, choć nie ukrywam, że utrzymuję się z tego. Czasem w takich przypadkach na wiele rzeczy nie ma się jednak wpływu. Do tego typu projektów trzeba mieć inne podejście, niż do tych realizowanych w pełni samodzielnie. Należy pamiętać, że jest się tylko wynajętym pracownikiem i liczy się jedynie twój warsztat. Zwłaszcza, że w Hollywood nad scenariuszem filmu pracuje więcej niż jeden autor.
Czy Stany Zjednoczone to jest, czy nie jest kraj dla niezależnych filmowców?
Wciąż możliwe jest realizowanie takich filmów. Organizatorzy festiwalu Sundance co roku są zalewani około dwoma tysiącami pełnometrażowych produkcji, przeważnie zrealizowanych przez debiutantów. Wyreżyserować film jest łatwiej niż kiedykolwiek. O wiele trudniej znaleźć dla niego widownie. Znacznie większym wyzwaniem jest z kolei wydanie książki. Dwa lata szukałem wydawcy dla mojego ostatniego literackiego dzieła. Nigdy nie jest łatwo. Zwłaszcza, gdy chce się być profesjonalnym filmowcem, pracującym z dala od wielkich wytwórni.
Rozmawiał: Michał Hernes
koniec
19 listopada 2013

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Koledzy od komiksów to już by cię gonili z widłami
Tomasz Kołodziejczak

21 III 2024

O albumie "Historia science fiction", polskiej fantastyce i całej reszcie, z Tomaszem Kołodziejczakiem rozmawia Marcin Osuch

więcej »

Dobry western powinien być prosty
John Maclean

20 XI 2015

Z Johnem Macleanem o stawianiu sobie ograniczeń i o tym, dlaczego wszystkie westerny są rewizjonistyczne rozmawia Marta Bałaga.

więcej »

Jak zrobić „Indianę Jonesa” lepszego od „Poszukiwaczy Zaginionej Arki”?
Menno Meyjes

23 XI 2014

Usłyszałem od Spielberga, że nie powinienem kręcić, dopóki nie poznam emocjonalnego sedna sceny, dopóki nie spojrzę na nią z sercem- mówi Menno Meyjes, scenarzysta „Koloru purpury” i „Imperium słońca”, które wkrótce ponownie wejdą do polskich kin.

więcej »

Polecamy

Nurkujący kopytny

Z filmu wyjęte:

Nurkujący kopytny
— Jarosław Loretz

Latająca rybka
— Jarosław Loretz

Android starszej daty
— Jarosław Loretz

Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz

Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz

Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz

Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz

Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz

Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz

Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.