Przy tworzeniu „Lady S.” Jean Van Hamme bez wątpienia wykorzystał doświadczenie zdobyte podczas wieloletniej pracy nad cyklem „XIII”. Obie serie mają przynajmniej kilka punktów stycznych, a podstawowym jest ich przynależność gatunkowa – szpiegowski komiks akcji. Szkoda jedynie, że w tomie trzecim opowieści – zatytułowanym „59o szerokości północnej” – belgijski scenarzysta złapał lekką zadyszkę i za bardzo roztkliwił się nad główną bohaterką.
Gadające głowy, rozgadane wargi wciąż…
[Philippe Aymond, Jean Van Hamme „Lady S. #3: 59° szerokości północnej” - recenzja]
Przy tworzeniu „Lady S.” Jean Van Hamme bez wątpienia wykorzystał doświadczenie zdobyte podczas wieloletniej pracy nad cyklem „XIII”. Obie serie mają przynajmniej kilka punktów stycznych, a podstawowym jest ich przynależność gatunkowa – szpiegowski komiks akcji. Szkoda jedynie, że w tomie trzecim opowieści – zatytułowanym „59o szerokości północnej” – belgijski scenarzysta złapał lekką zadyszkę i za bardzo roztkliwił się nad główną bohaterką.
Philippe Aymond, Jean Van Hamme
‹Lady S. #3: 59° szerokości północnej›
Los nie oszczędzał Szani Rivkas, Estonki żydowskiego pochodzenia, której rodzice padli ofiarami knowań KGB. Zostawszy w wieku -nastu lat sierotą, trafiła na ulicę i nie wiadomo, jak by skończyła, gdyby nie niespodziewane wsparcie innego „bezprizornego” młodzieńca, Antona Griwenko. Wyciągnięta przez niego pomocna dłoń nie oznaczała jednak wcale końca kłopotów, sprawiła jedynie, że odtąd dziewczyna miała na kim się oprzeć. To oparcie okazało się zresztą bardzo szybko potrzebne, gdy oboje wpadli w szpony ojca chrzestnego rosyjskiej mafii, Jurija Darakina, kontrolującego nie tylko półświatek Tallina, ale również służby specjalne. Początek tej dramatycznej i nie zapowiadającej happy endu historii poznaliśmy w albumie otwierającym serię, „
Na zdorowje, Szaniuszka!” (2004); z części drugiej, wydanej rok później, a noszącej bliźniaczy tytuł „
Na zdrowie, Suzie!” dowiedzieliśmy się natomiast, jak potoczyły się dalsze losy nastolatki i jakim cudem przeistoczyła się ona w Suzan Fitzroy, adoptowaną córkę amerykańskiego dyplomaty.
Brzmi nieprawdopodobnie? Trochę tak, ale na szczęście Jean Van Hamme potęgą swego talentu pisarskiego sprawił, że przy lekkim przymrużeniu oka jesteśmy w stanie uwierzyć w tę niebywałą karierę „radzieckiego Kopciuszka”. Gorzej, że w tomie trzecim Belg mnoży kolejne nieprawdopodobieństwa, wymagając tym samym od czytelnika, aby „59o szerokości północnej” czytał już nie z jednym, ale dwoma przymrużonymi oczyma. Akcja przenosi się do Sztokholmu. Jest początek grudnia, co oznacza, że szwedzka stolica żyje już głównie przygotowaniami do kolejnej ceremonii wręczenia Nagród Nobla. Tak się składa, że w tym samym czasie trafia tam James Fitzroy, wysłannik Departamentu Stanu, któremu tymczasowo powierzono pieczę nad ambasadą Stanów Zjednoczonych w Szwecji (po tym jak dotychczasowy ambasador miał zawał i wylądował w szpitalu). Wraz z nim przyjechała także Suzan. I oczywiście już pierwszego dnia, zwiedzając miasto, pakuje się w kłopoty, z których musi wyciągać ją przypadkowo spotkany na sztokholmskiej ulicy rosyjski niezależny dziennikarz Mikołaj Rubiew.
Panna Fitzroy jest mu tak bardzo wdzięczna za pomoc w odzyskaniu skradzionej torebki, że bez większego zastanowienia pozwala zaprosić się do hotelowego baru. Między Rosjaninem a Estonką iskrzy od pierwszego wejrzenia, w czym zapewne pomaga fakt, że Rubiew wydaje się być człowiekiem świetnie poinformowanym, a Suzan potrafi doskonale czytać między wierszami. Wszystko, co słyszy na temat tajnych ośrodków badawczych powstałych na Syberii w czasach Związku Radzieckiego, ale istniejących po dziś dzień, sprawia, że zaczyna myśleć o swoim ojcu. I stawia sobie (na razie jeszcze tylko w myśli) pytanie: A jeśli Abel Rivkas wcale nie popełnił samobójstwa? Czy to w ogóle możliwe? W każdym razie gdyby ktoś miał pomóc Szani znaleźć na nie odpowiedź, to przede wszystkim przystojny Mikołaj. Nic więc dziwnego, że kobieta umawia się z nim na kolejne spotkanie. Zanim jednak do niego dochodzi, wydarzenia zaczynają nabierać tempa. Ku wielkiemu zaskoczeniu kobiety na jej drodze ponownie stają tajemniczy Orion i jej stary znajomy z Tallina, Anton. A to może oznaczać tylko jedno – kolejne kłopoty!
Od tego momentu Van Hamme dwoi się i troi, aby w miarę zgrabnie i logicznie pożenić wcześniejsze motywy opowieści z wartością dodaną albumu trzeciego. Słowem: zastanawia się, jak wpisać ceremonię wręczenia noblowskich nagród w wątek szpiegowski całej serii. Wcale nie jest to łatwe. Bo musi po raz kolejny uwiarygodnić pojawienie się na arenie Oriona i Antona. Ale to akurat nie jest jeszcze takie trudne. Znacznie większym wyzwaniem okazuje się założenie – po raz kolejny – klapek na oczy ambasadora Fitzroya, który jak na dyplomatę największego mocarstwa świata charakteryzuje się niezwykłą wręcz naiwnością i krótkowzrocznością. Biorąc pod uwagę, że od ataków na World Trade Center amerykańskie służby wywiadowcze mają hopla na punkcie bezpieczeństwa, dziwi – a może nawet przeraża – fakt, że żadna z nich nie zadała sobie trudu, aby Szanię prześwietlić na wylot. Ojciec daje się zresztą wodzić przybranej córce za nos jak pięciolatek, co nie wydaje mu najlepszego świadectwa i podważa wszelkie kompetencje do sprawowania jakiegokolwiek urzędu powierzonego przez administrację USA.
Nie da się tego wytłumaczyć psychologicznie wyrzutami sumienia wobec Szani; znając jej przeszłość, wiedząc skąd pochodzi i kim jest – jemu pierwszemu powinno zapalać się czerwone światełko. A nie zapala! Równie egzotycznie prezentuje się inny wymyślony przez Van Hamme’a wątek, który bezpośrednio wpływa na przebieg akcji – miłosny. Jakby rodem z ckliwego harlequina. Fabuła była dotąd mocną stroną „Lady S.”, miejmy więc nadzieję, że w kolejnych tomach – a czwarty, „Przegrana sprawa”, jest już w zapowiedziach wydawnictwa Kubusse – Belg udowodni, że „59o szerokości północnej” był jedynie potknięciem, niewiele znaczącym wypadkiem przy pracy. Na pochwały wcześniej zasługiwał także francuski rysownik Philippe Aymond i w zasadzie zasługuje na nie dalej. Problemem jest tylko to, że tym razem ma znacznie mniej możliwości, by się wykazać. Komiks jest bowiem zwyczajnie przegadany, przeładowany tekstem do tego stopnia, że na większości plansz rysunki zdają się być zaledwie tłem dla prowadzonych przez bohaterów dialogów. Dziełu Van Hamme’a i Aymonda brakuje tym samym oddechu. Opowieści sensacyjnej rzadko służą gadające głowy. Żal jest tym większy, że kiedy Francuz dostaje w końcu wolną rękę – vide pościg hotelowymi korytarzami za Suzan czy też za uciekającymi ciężarówką porywaczami – udowadnia, że jest specjalistą wysokiej klasy.