WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Łabędzi śpiew. Księga I |
Tytuł oryginalny | Swan Song |
Data wydania | 29 listopada 2013 |
Autor | Robert McCammon |
Przekład | Maria Grabska-Ryńska |
Wydawca | Papierowy Księżyc |
Cykl | Łabędzi śpiew |
ISBN | 978-83-61386-34-6 |
Format | 518s. 143×205mm |
Cena | 41,90 |
Gatunek | fantastyka, groza / horror |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Łabędzi śpiew. Księga IRobert McCammon
Robert McCammonŁabędzi śpiew. Księga I– Jestem tylko zapaśnikiem… – rzekł cicho Josh. – Praktycznie nikim… Chroń dziecko, zadźwięczało mu w głowie. Przed czym? Przed kim? I dlaczego? – W co ja się, u licha, wplątałem? – szepnął. – Co? – Nic takiego – rzekł szybko. Jej oczy znów były oczami dziecka. Podsypywała łodyżki kukurydzy ogrzaną w dłoni ziemią. – Mamy kopać, to kopmy – sapnął. – Gotowa? – Gotowa – potwierdziła, sięgając po łopatę. Mrowienie w palcach zaczynało powoli zanikać. Ale Josh nie był jeszcze gotowy. – Posłuchaj mnie, dziecinko – rzekł. – Chcę być z tobą szczery, bo myślę, że jesteś już na tyle duża. Spróbujemy się stąd wydostać, ale nie ma gwarancji, że nam się to uda. Tunel będzie musiał być dość spory, żeby zmieściło się w nim moje brzuszysko. Zajmie to trochę czasu i na pewno nie będzie łatwe. Jeśli wykop się zawali, trzeba będzie zacząć wszystko od nowa. Do czego zmierzam: otóż nie jestem pewien, czy uda nam się stąd wyjść. Wcale nie jestem pewien. Rozumiesz? Kiwnęła głową w milczeniu. – I jeszcze jedno – dodał. – Jeśli… to znaczy kiedy się wydostaniemy, może nam się nie spodobać to, co znajdziemy na zewnątrz. Wszystko mogło się zmienić. Może być tak, jak wtedy, kiedy człowiek śni, że budzi się z koszmaru, a sen ciągnie się dalej i jest jeszcze straszniejszy. Rozumiesz? Skinęła głową. Sama też już o tym myślała, kiedy mimo zapewnień mamy nikt nie przyszedł ich odkopać. Przybrała „dorosłą” minę, pozostawiając Joshowi następny ruch. – No, dobra – powiedział. – Bierzmy się do roboty. Josh Hutchins spojrzał w górę i zmrużył oczy. – Światło – wychrypiał. – Widzę światło. – Daleko? – zawołała Swan z piwnicy. Była brudna jak nieboskie stworzenie, a w nosie miała tyle ziemi, że mogłaby w nim sadzić kwiatki. Wyobraziła to sobie i zachichotała, zdumiona, że znów może się śmiać. – Dziesięć, może dwanaście stóp – odparł, nie przerywając pracy. Po trzech dniach wiedzieli już, że dłonie są wydajniejszym narzędziem niż łopata i kilof. Wytężając ramiona, żeby zagarnąć jak najwięcej ziemi, patrzył w mdłą czerwonawą poświatę, sączącą się przez daleki wylot nory. Poniżej niego Swan nabierała luźną ziemię do dużej puszki, znosiła ją do piwnicy i wysypywała do latryny. Dłonie, ramiona i nogi bolały ją tak, że ledwie mogła ustać. Dotyk ziemi nieomal parzył. Zielone kiełki kukurydzy miały już cztery cale wysokości. Josh też był oblepiony ciężką, gliniastą glebą, której drobiny chrzęściły mu w zębach. Przerwał na chwilę, żeby trochę odpocząć. – Josh? Źle się czujesz? – doleciało z dołu. – Nie, muszę tylko zaczerpnąć tchu. – Ramiona i barki rwały go bezlitośnie. Ostatni raz był tak wykończony po kolejce dziesięciu walk w Chattanoodze. Światło przekornie zblakło, jak gdyby tunel, który oboje pokochali i znienawidzili, nagle się wydłużył, mamiąc ich okrutnym złudzeniem optycznym. Ponownie zagarnął ziemię rękami i zepchnął ją pod siebie, jakby w niej pływał. Moja mama nie przypuszczała, że urodziła susła, przemknęło mu przez myśl i mimo zmęczenia musiał się uśmiechnąć. W ustach miał błoto. Jeszcze sześć cali. Jeszcze stopa. Światło było bliżej czy dalej? Parł naprzód, wspominając matczyne połajanki za to, że nie umył porządnie szyi za uszami. Jeszcze jedna stopa. Z tyłu za nim Swan kursowała z puszką regularnie jak metronom. Teraz był już pewien, że światło się zbliża, ale to, co wpadało przez wylot tunelu, nie przypominało słońca. Blask był okaleczony, chory i całkiem możliwe, że śmiercionośny. Pracował jednak dalej; cal po calu posuwał się w górę – powoli, lecz bez ustanku. Kiedy grudki sypnęły mu się na twarz, znieruchomiał. Był przekonany, że za chwilę przygniotą go zwały ziemi, tunel jednak wytrzymał. „Teraz już się nie ociągaj!” – upomniał się surowo w duchu i sięgnął po następną garść. – Jesteśmy blisko! – zawołał, ale ziemia tłumiła głos i nie był pewien, czy dziewczynka go słyszy. Tuż przed wylotem jamy, nie większym od jego pięści, znowu musiał odpocząć. Leżał, patrząc tęsknie w jaśniejszy otwór, oddalony zaledwie o trzy stopy. Sączył się przezeń alkaliczny odór zwęglonych roślin i spieczonej gleby, która przy powierzchni była znacznie twardsza, pełna kamieni i kawałków metalu. Nie był w stanie przepchnąć ręki przez wylot. Uderzył pięścią w upartą skorupę, potem jeszcze raz i jeszcze, coraz mocniej. Rozległ się suchy trzask. W pierwszej chwili pomyślał, że złamał rękę, ale nie odczuł bólu. Znów zaczął wściekle młócić podszewkę ziemi, aż w końcu brzegi otworu pękły i osypały się, uwalniając na zewnątrz jego dłoń. Wyobrażał sobie, jak to wygląda z góry: jak gdyby z martwej ziemi w wątłym krwawym świetle wykiełkował nagle i rozkwitł pięcioma płatkami palców dziwny, pręgowany jak zebra kwiat. Zimny wiatr smagnął go po opuszkach, budząc z długiego letargu. – Swan! – krzyknął radośnie. – Jesteśmy wolni! Była tuż za nim, przycupnięta u jego stóp. – Co widzisz? – Na razie nic, muszę przepchnąć głowę. Było to niełatwe i bardzo pracochłonne zadanie. Josh nagle przypomniał sobie narodziny swoich synów, wątłe główki z trudem wydostające się na świat. Teraz wiedział, co czuli. Sam był przerażony i podekscytowany jak noworodek. Swan pchała go od tyłu, pomagała znaleźć oparcie dla stóp. W końcu ziemia rozstąpiła się z trzaskiem pękającej cegły i Josh wytknął głowę przez otwór. – No, jak? – dopytywała się dziewczynka. – Mów, co tam widzisz? Josh zmrużył oczy i osłonił je ręką, przed pędzącymi z wiatrem tumanami kurzu. Przed sobą miał obraz spustoszenia, szary i nagi w krańcowej monotonii, urozmaiconej jedynie przez dwa nadtopione wraki. Niebo, oblepione gęstymi czarnymi chmurami, zdawało się wisieć na wyciągnięcie ręki. Nad martwym widnokręgiem opasłe obłoki kręciły się z godnością, przepuszczając od czasu do czasu ulotny szkarłatny błysk. Josh obejrzał się. Piętnaście stóp za nim wznosił się dziwaczny kopiec usypany z ziemi, zmiażdżonych łodyg kukurydzy, kawałków metalu i drewna. Uświadomił sobie nagle, że patrzy na miejsce, w którym byli pogrzebani. Gdyby nie okryły ich tony ziemi, spłonęliby żywcem. Oprócz paru śmieci na powierzchni ziemi nie pozostało nic. Wypełzł z otworu, robiąc miejsce dla Swan, i przykucnął na piętach. – Och… – Dziewczynka z przerażeniem omiotła wzrokiem pusty pejzaż i powtórzyła na głos jego myśli: – Nic nie zostało… Josh jej nie słyszał. Rozglądał się bezradnie, usiłując się zorientować w stronach świata. Najbliższym miastem była Salina – o ile dotąd istniała. Ale gdzie był zachód, a gdzie wschód? Gdzie się podziało słońce? Unoszący się pył ograniczał widoczność do niespełna dwudziestu jardów. Autostrada zniknęła. – Nic – mruknął pod nosem. – Nic nie ocalało… |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Ameryka jak feniks z popiołów
— Jacek Jaciubek
Ameryka jak feniks z popiołów
— Jacek Jaciubek
Esensja czyta: Październik 2012
— Miłosz Cybowski, Jacek Jaciubek, Anna Kańtoch, Joanna Kapica-Curzytek, Daniel Markiewicz, Agnieszka Szady