„Krwawy trop” to pierwsza z kilku nowel Stevena Eriksona rozgrywających się w świecie „Malazańskiej Księgi Poległych”. Zapraszamy do lektury wstępu autora oraz fragmentu książki.
Steven Erikson
Krwawy trop
„Krwawy trop” to pierwsza z kilku nowel Stevena Eriksona rozgrywających się w świecie „Malazańskiej Księgi Poległych”. Zapraszamy do lektury wstępu autora oraz fragmentu książki.
Steven Erikson
‹Krwawy trop›
Gdy miałem kilkanaście lat, raczej nie zdawałem sobie sprawy z istnienia czegoś takiego jak podtekst w powieściach i opowiadaniach, które pochłaniałem żarłocznie w czasie, który powinienem przeznaczyć na naukę. Z pewnością też przypominam sobie bardzo niewiele z większości szkolnych lektur, jakie kazano mi czytać (wyjątkami są Władca much, Folwark zwierzęcy i Nowy wspaniały świat), a zwłaszcza dyskusji o nich, do jakich zmuszali nas nauczyciele.
W gruncie rzeczy, gdy cofam się myślą do tamtych czasów, wątpię, by mój mózg funkcjonował wówczas zbyt intensywnie. Krytyczna myśl wydawała mi się czymś obcym i onieśmielającym, a jedynym, co pracowało w moim umyśle na pełnych obrotach, była wyobraźnia. Przypuszczam, że ta właśnie cecha charakterystyczna młodości leży u podstaw wszelkiej nostalgii. W końcu dziecinny zachwyt oznacza brak sceptycyzmu i dlatego świat wolny od niepewności jest atrakcją zarówno dla romantycznych idealistów, jak i spragnionych ucieczki od rzeczywistości. Tym, co wspomina się z łezką – albo z gorzkim żalem – jest złudzenie prostoty.
Dla mnie epoka bezkrytycznego zachwytu trwała do wieku kilkunastu lat życia, choć w dzisiejszych czasach wygląda na to, że dzieci wypalają się i wyrastają z niej, gdy mają dziewięć, dziesięć lat. Nadal nie wiem, czy to źle, czy też jest to dla nich jedyne wyjście w obecnych czasach. Tak czy inaczej, wątpię, by w wykazie pisarzy, których książki czytałem, było coś, co można by uznać za wyjątkowe. Teraz łatwo mi jest prześledzić narastającą komplikację moich lektur, w miarę, jak z upływem lat narastało we mnie pragnienie literackiego wyrafinowania.
Jeśli chodzi o literaturę fantasy, moja wędrówka rozpoczęła się od E. R. Burroughsa (którego poznałem w wydaniach Ace Books, ze wspaniałymi okładkami Franka Frazetty) i poprzez R. E. Howarda (znowu okładki Frazetty) doprowadziła mnie do Karla Edwarda Wagnera oraz Fritza Leibera. Można tu zaobserwować pewne oczywiste trendy – coraz większe upodobanie do dark fantasy; bardzo realne prawdopodobieństwo, że kupowałem książki, kierując się nazwiskami autorów ich okładek; uderzająca nieobecność Władcy pierścieni na tej liście; a także, jak sądzę, oznaki polepszania się gustu.
Bez względu na to wszystko (i by wrócić z opóźnieniem do punktu, od którego zacząłem), nie przypominam sobie, bym zdawał sobie sprawę z wywrotowego ładunku ukrytego w dziełach tych ostatnich pisarzy, a zwłaszcza opowiadaniach Fritza Leibera opiewających przygody dwóch niezwykłych bohaterów. Nie doceniałem też w pełni okrutnego humoru zawartego w tych opowiadaniach. Szczerze mówiąc, nie potrafiłem go docenić przez długie lata.
Mógłbym prześledzić podobny postęp w moich lekturach, gdy chodzi o science fiction, gdzie punktem szczytowym mojej drogi byli zapewne P. K. Dick i Roger Zelazny.
Tak czy inaczej, w owych minionych latach nigdy nie przychodziła mi do głowy myśl o zabawie tropami charakterystycznymi dla literackich gatunków. Czytałem dla rozrywki i owi wspaniali pisarze dostarczali mi jej bardzo wiele.
Przejście od roli czytelnika do roli pisarza wiąże się z czymś w rodzaju kapitulacji, ponieważ przyjemność płynąca z czytania słabnie, gdy człowiek zaczyna dostrzegać techniczne niedoskonałości, niekiedy pokraczny szkielet struktury, oklepane banały i powtarzające się regularności w budowie zdań. W dzisiejszych czasach czytanie Burroughsa przychodzi mi z trudnością i, szczerze mówiąc, żałuję tego.
Od czasu do czasu jednak zdarza mi się ponownie odwiedzić jakiegoś pisarza i czuję się wtedy tak, jakbym czytał go po raz pierwszy: oczy otwierają mi się nagle na subtelne ( a czasami nie takie znowu subtelne) gry, jakim oddaje się sprytny autor. Bynajmniej nie czuję się wówczas rozczarowany. Miłe wspomnienia sprzed lat łączą się ze współczesną świadomością ukrytych intencji, zamiast pozostawać w konflikcie, i cichy, podstępny szept, który rozlega się pod czaszką, ostrzegając mnie przed ryzykiem powrotu do tego, co kiedyś kochałem, milknie. Nie jestem rozczarowany, lecz daję się porwać. Przyjemność czytania jest równie wielka, choć z odmiennych powodów.
Większość pisarzy, świadomie bądź nie, składa swą twórczością hołd autorom, na których się wychowali. Wszyscy próbujemy ponownie odnaleźć zachwyt jaki czuliśmy w dzieciństwie i dać go z kolei nowym odbiorcom. Odbiorcom, którzy zapewne nie czytali Burroughsa, Howarda, Wagnera czy Leibera.
Często ów hołd również ma wywrotowy charakter. Autor uchyla kapelusza, lecz jednocześnie mruga znacząco, a potem wywraca na nice cały schemat opowieści.
Prawdziwy hołd nie jest prostym naśladownictwem. Celem nie jest proste skinienie głową mistrza lub jego ducha. Nie, chodzi o to, żeby ten mistrz (albo jego duch) aż się wyprostował z wrażenia. To rzecz jasna ambitny zamiar, ale na tym właśnie polega prawdziwy hołd.
„Krwawy trop” jest pierwszą z opowieści mówiących o mniej lub bardziej incydentalnych przygodach trzech postaci: lokaja, jego pana oraz towarzysza jego pana. Samo w sobie brzmi to całkiem zwyczajnie i na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać niezłym sposobem na przedstawienie trzech niechętnych bohaterów, którzy przeżywają epizodyczne spotkania z siłami zła, zwyciężają w starciach z nimi i ruszają w dalszą drogę. Coś w tym rodzaju mogłoby spowodować, że duch Leibera skinąłby głową raz albo dwa. To jednak za mało. To zdecydowanie niewystarczający hołd. Ostatecznie opowiadania Leibera są znakomite. Były dla mnie inspiracją i nadal nią pozostają.
Dlatego postanowiłem postawić cały schemat na głowie.
Złożyłem mu hołd. Mam nadzieję, że gdzieś tam jego duch wyprostuje się z wrażenia. To by mnie ucieszyło.
Steven Erikson