Jeśli wierzyć Maxowi Brooksowi, gdy nadejdą żywe trupy, nic nie będzie takie jak dawniej. Zmieni się świat, zmienią się ludzie, zmieni się przyroda. Na szczęście ludzkość po wielu ofiarach zwycięży, a ci, którzy ocaleją, podzielą się swoją historią.
Apokalipsa klasy Z
[Max Brooks „World War Z. Światowa wojna zombie w relacjach uczestników” - recenzja]
Jeśli wierzyć Maxowi Brooksowi, gdy nadejdą żywe trupy, nic nie będzie takie jak dawniej. Zmieni się świat, zmienią się ludzie, zmieni się przyroda. Na szczęście ludzkość po wielu ofiarach zwycięży, a ci, którzy ocaleją, podzielą się swoją historią.
Max Brooks
‹World War Z. Światowa wojna zombie w relacjach uczestników›
Mogłoby się wydawać, że gnijące, chodzące zwłoki mają skromny potencjał kulturowy. A jednak odkąd George Romero nakręcił „Noc żywych trupów”, zombie na stałe weszły do popkulturowego bestiariusza i wciąż pojawiają się w kolejnych produkcjach. „Resident Evil”, „The Walking Dead”, „Left 4 Dead”, czy polska „Dead Island” – zapewne znacie te nazwy. Niektóre z nich to już poważne marki, z franczyzą obejmującą kilka rodzajów mediów – na przykład komiks Roberta Kirkmana zapoczątkował popularny serial i znakomitą, nagradzaną w branżowych plebiscytach komputerową przygodówkę. Zombie nie mogło zabraknąć także w literaturze. Na żywe trupy postawił Max Brooks, autor cokolwiek oryginalnej powieści „World War Z”. Na jej podstawie nakręcono też wchodzący w lipcu do polskich kin filmu z Bradem Pittem (choć poza tytułem film nie ma z książką wiele wspólnego).
Max, syn komediowego reżysera Mela Brooksa, zaczął od napisania poradnika „Zombie survival”, z którego dowiemy się, co robić, gdy zbliża się do nas chmara zombie (jeśli przydarzy wam się taka sytuacja, pamiętajcie, żeby natychmiast wybiec na otwartą przestrzeń – zombie są tak powolne i niezdarne, że nawet nie trzeba przed nimi uciekać, wystarczy odejść spokojnym krokiem. A jak trafnie zauważa Brooks, bohaterowie filmowi uparcie próbują kryć się przed nimi w zamkniętych pomieszczeniach, co przecież nie ma sensu). Kontynuacją tej publikacji jest „World War Z” – stylizowana na zbiór reportaży powieść o wojnie, jaką ludzkość stoczyła z hordami ożywionych trupów. Jednak zamiast scen gore i pełnej akcji walki o przetrwanie, Brooks serwuje przede wszystkim analizę psychicznej kondycji bohaterów oraz zmian, jakie w światowych społeczeństwach wywołało pojawienie się chodzących trupów.
Skoro ojcem Brooksa jest reżyser „Facetów w rajtuzach”, można by się spodziewać, że autor będzie rzucał dowcipami jak z rękawa. Na przekór temu „World War Z” traktuje pomysł światowej wojny z powstającymi pod wpływem dziwnej zarazy ożywieńcami niemal całkowicie „na serio”. Wspomniane wyżej reportaże to właściwie kilkadziesiąt krótkich opowiadań, snutych po wojnie z perspektywy ocalałych ludzi z całego świata. Odwiedzimy nie tylko kanoniczne w takich przypadkach USA, ale także Chiny, RPA, Izrael, Brazylię i wiele innych krajów, a w pewnym momencie nawet oceaniczny okręt podwodny i stację kosmiczną. W niektórych opowieściach akcja rozgrywa się z perspektywy wojskowych dowódców i polityków, w innych schodzi do poziomu zwykłych ludzi. Są opowiastki „realistyczne”, na przykład o amerykańskiej rodzinie uciekającej przed zarazą na północ, ale i bardziej wydumane, jak o niewidomym Japończyku, któremu duchy kami nakazują samodzielnie oczyścić mieczem Kraj Kwitnącej Wiśni z żywych trupów.
Nie dość, że zombie ciężko się pozbyć, to jeszcze same w sobie nie są jedynym problemem. W wizji Brooksa ich inwazja wywołuje następstwa polityczne (Palestyńczycy obwiniają o epidemię Izrael, w Chinach wybucha wojna domowa, Rosja chce wykorzystać zamęt i próbuje odbudować imperium, itd.), zmienia relacje społeczne, a nawet wpływa na ekosystem (dzikie zwierzęta mutują, żeby lepiej bronić się przed trupami). Brooks podszedł do tematu z dużą wyobraźnią i starannością. Jego pomysły w większości nie obrażają inteligencji czytelnika i przedstawione są z detalami, od szczegółów uzbrojenia walczących z trupami żołnierzy (i z argumentami, dlaczego dany rodzaj konwencjonalnej broni wojskowej nie sprawdza się przeciwko tak nietypowemu przeciwnikowi, a inny tak), po niemal socjologiczny namysł nad zachowaniami zwykłych ludzi, zmagającymi się ze skutkami epidemii. Jedyne, co można autorowi wyraźnie zarzucić, to jego amerykocentryzm i mocno stereotypowe podejście do kwestii globalnych – USA i Izrael to zdaniem Brooksa (Amerykanina żydowskiego pochodzenia) dwa najrozsądniejsze narody i najsprawniejsze polityczne organizmy. Wujek Sam wprawdzie z początku zawodzi, ale błyskawicznie odradza się z popiołów, lepszy, silniejszy i natychmiast zdolny do działania. Reszcie narodów autor wskazuje odległe miejsce w intelektualnym i moralnym szeregu. Gdybym był na przykład Rosjaninem (Polaków w powieści nie uwzględniono), prawdopodobnie nie byłbym z lektury szczególnie zadowolony.
Jeśli chodzi o styl Brooksa, to zgodnie z przyjętą formą jest czysto reporterski, bezpośredni i konkretny. Mimo że powieść napisana jest na pozór ze śmiertelną powagą, często bywa bardziej zabawna niż poruszająca i mimo wspomnianych wyżej cech bliżej jej do literatury czysto rozrywkowej niż do prozy, nad którą rozmyśla się podczas bezsennych nocy. Większość opowiadań jest ledwie kilkustronicowa, przez co całość zyskuje na dynamice, choć z drugiej strony wiele „reportaży” urywa się w ciekawym momencie i nie poznajemy szczegółów dalszego przebiegu wydarzeń, choć te zapowiadają się interesująco. Ale umiejętnie pozostawione niedomówienia to także jeden z elementów dobrej literatury.
[SPOILERY] Co do "amerykocentryzmu" autora 0 nie do końca mogę się zgodzić - jedynie władze Izraela były na tyle paranoiczne (co jest nawet historycznie uzasadnione) że nie zignorowały wstępnych raportów o epidemii i zrobiły wszystko, co w ich mocy, żeby ocalić swoją ludność. Władze USA z wielu powodów nie podjęły koniecznych działań i niemal doprowadziły do zagłady całej ludności (nie bez powodu stolicę przeniesiono aż na Hawaje).