Jako były pracownik agencji reklamowej Joshua Ferris wie, o czym pisze. Wie, jak to jest być małym trybikiem wielkiej machiny i z tego doświadczenia czerpie pełnymi garściami, tworząc swoją debiutancką powieść. Zaludnia ją masą postaci, z których każda z kolei jest coraz bardziej cudaczna, każe bohaterom mówić w pierwszej osobie liczby mnogiej, tak że trudno jest skoncentrować się na jednej postaci. Trudno przywiązać się do kogokolwiek, bo wszyscy oni migają nam niczym w kalejdoskopie.
Małgorzata Wilk
Biurowy M*A*S*H albo Dilbert kontratakuje
[Joshua Ferris „I tak doczekaliśmy końca” - recenzja]
Jako były pracownik agencji reklamowej Joshua Ferris wie, o czym pisze. Wie, jak to jest być małym trybikiem wielkiej machiny i z tego doświadczenia czerpie pełnymi garściami, tworząc swoją debiutancką powieść. Zaludnia ją masą postaci, z których każda z kolei jest coraz bardziej cudaczna, każe bohaterom mówić w pierwszej osobie liczby mnogiej, tak że trudno jest skoncentrować się na jednej postaci. Trudno przywiązać się do kogokolwiek, bo wszyscy oni migają nam niczym w kalejdoskopie.
Joshua Ferris
‹I tak doczekaliśmy końca›
Mam mieszane uczucia odnośnie debiutu Ferrisa, choć sięgałam po tę książkę z wielkimi oczekiwaniami. Być może to masochistyczne chcieć po godzinach pracy czytać o ludziach z tej samej branży, których praca pewnie wygląda bardzo podobnie do tego, co robię na co dzień. Być może jest to chęć przekonania się, że jednak do końca nie zwariowałam, i że są ważniejsze rzeczy w życiu od pracy i reklamowania proszku do prania albo czekoladek. Poniekąd nie zawiodłam się w swoich oczekiwaniach. Wiele z sytuacji opisanych w „I tak doczekaliśmy końca” kubek w kubek odpowiada rzeczywistości firmy, w której pracuję. Prawdopodobnie jednak opisane przez Ferrisa sytuacje odpowiadają z grubsza rzeczywistości większości wielkich korporacji, tak samo jak wielu odnajduje siebie w absurdalnych historyjkach o Dilbercie.
I właśnie z Dilbertem najbardziej mi się kojarzyła ta książka, a nie z „Paragrafem 22” Hellera, co sugeruje wydawca. Jeżeli jednak już szukać skojarzeń z jakimkolwiek utworem militarystyczno-absurdalnym, to zdecydowanie na pierwsze miejsce wysuwa się serial „M*A*S*H” o perypetiach lekarzy z amerykańskiego szpitala polowego gdzieś w Korei. Historia opowiedziana przez Ferrisa zdecydowanie lepiej prezentowałaby się w krótkich, trzydziestominutowych odcinkach serialu.
Właściwie niewiele można powiedzieć o fabule tej książki. Jest ona rozwleczona, rwie się i brakuje jej wewnętrznej spójności. Czyta się ją jak ciąg bardziej i mniej zabawnych historyjek z życia biurowego. Spina ją w jedną całość historia jednej ze wspólniczek agencji reklamowej, Lynn Mason, która choruje na raka piersi. Być może najnowsze zlecenie zajmujące agencję, kampania społeczna, której celem ma być wywołanie uśmiechu na twarzy chorych na raka piersi, została wymyślona właśnie przez Lynn. Jednak jej dramatyczna historia rozmywa się w powodzi anegdot i dykteryjek. Ciągnąca się przez połowę książki historia krzesła jednego ze zwolnionych pracowników staje się coraz bardziej absurdalna, aż w końcu nie wiemy już, u kogo wylądowało owo krzesło. Nie zaszkodziłoby odchudzenie tej powieści o jakieś 100 stron.
Ta książka bywa zabawna w chwili, gdy się ją czyta, ale też nie wolno jej czytać dłużej niż trwa podróż autobusem z biura do domu, w większych ilościach staje się bowiem nużąca. Być może nie potrafiłam się w tej książce odnaleźć, bo historyjki o Dilbercie zupełnie do mnie nie trafiają. Być może lubię literaturę liniową, w której wydarzenia toczą się w miarę logicznie od początku do końca, a nie są luźną masą dykteryjek i historyjek o ludziach wielkiej korporacji. Być może nie lubię czytać o ludziach, którzy są małostkowi i skoncentrowani tylko na sobie. Gdy córka jednej z zatrudnionych w agencji zostaje porwana, jej koledzy z pracy organizują akcję reklamowo-poszukiwawczą, projektują i drukują ulotki, wykupują billboard ze zdjęciem zaginionej dziewczynki. Potem jednak dziewczynka zostaje odnaleziona martwa, a jej matka przeżywa załamanie. Codziennie w przerwie na lunch wychodzi do McDonalda, siada w basenie z plastikowymi piłeczkami, które jej córka uwielbiała, a jej koledzy z pracy wymykają się z agencji i ukradkiem się temu przyglądają. To jedna z najokrutniejszych scen w tej książce. Nie mogłam się zmusić do polubienia kogokolwiek z bohaterów „I tak doczekaliśmy końca”. Wolę myśleć, że jesteśmy lepsi, i że trochę obchodzi nas świat i inni ludzie.