Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 28 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Marek Pacholik
‹Garage Sale›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMarek Pacholik
TytułGarage Sale
OpisAutor mieszka w Kanadzie (prowincja Ontario), zalicza się do tamtejszej Polonii, publikuje w polskojęzycznych wydawnictwach.
Gatunekrealizm magiczny

Garage Sale

Gdzieś w liściach rozkrzyczały się karmione pisklęta. Przezroczysty, zielonkawy, delikatny, ciepły cień sycił ulice spokojem. Raptem wpadł mi w oczy ośniedziały miedziany dzbanek do kawy czy herbaty. Leżał w trawie pomiędzy starymi szalkami wiekowej wagi a nie mniej archaicznym nocnikiem. Jakaś moc, siła, skierowała ku niemu moje ręce.

Marek Pacholik

Garage Sale

Gdzieś w liściach rozkrzyczały się karmione pisklęta. Przezroczysty, zielonkawy, delikatny, ciepły cień sycił ulice spokojem. Raptem wpadł mi w oczy ośniedziały miedziany dzbanek do kawy czy herbaty. Leżał w trawie pomiędzy starymi szalkami wiekowej wagi a nie mniej archaicznym nocnikiem. Jakaś moc, siła, skierowała ku niemu moje ręce.

Marek Pacholik
‹Garage Sale›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMarek Pacholik
TytułGarage Sale
OpisAutor mieszka w Kanadzie (prowincja Ontario), zalicza się do tamtejszej Polonii, publikuje w polskojęzycznych wydawnictwach.
Gatunekrealizm magiczny
Dedykuję Annie
Było to takie zwyczajne sobotnie popołudnie z cotygodniową porcją joggingu. Kolejne kilometry poprzez rozgrzane wzgórza Ontario. Słońce łagodnym ciepłem syciło ziemię, pola, łąki, lasy. W moje uszy niespodziewanie z walkmana wdarła się orientalna muzyka. Wyłączyłem go. W lewo, ze wzgórza ku płynącej dołem rzeczce, skręcała ocieniona klonami uliczka. Pobiegłem ku niej.
Wzdłuż uliczki w powodzi drzew stały białe domki w stylu kolonialnej Brytanii. Ganki z kamiennymi schodami, werandy, na których ustawiono białe wiklinowe krzesła i stoły, równo przycięte trawniki i kolorowe klomby. W powietrzu unosił się słodki, kojący zapach bzu i jaśminu. Delikatne brzęczenie owadów uwijających się wokół czerwonych, purpurowych, białych i błękitnych kwiatów pogłębiało sielankowy nastrój tej zagubionej wśród wzgórz, niemal baśniowej uliczki. Na trawniku przed jednym z domów rozłożono jakieś staroświeckie garnuszki, kolorowe wazoniki, filigranowe filiżanki, czerwonego konia na biegunach oraz portret w drewnianej ramie przedstawiający oficera w białym imperialnym mundurze z szablą u boku i monoklem w oku. Stare książki, świecznik z porcelany, drewniany model żaglowca… Po prostu „garage sale”. Obok na małym płóciennym taborecie siedziała starsza pani ubrana w długą błękitną suknię, z białym włóczkowym szalem na ramionach. Na kolanach trzymała kota. Zatrzymałem się, popatrzyliśmy na siebie. Pot kapał mi z czoła, płócienna koszulka była mokra. Zmęczony sapałem.
– Napije się pan wody? – zapytała.
– Yes, please.
Po chwili przyniosła oszronioną szklankę. Piłem powoli.
Delektując się smakiem zimnej wody, patrzyłem po skarbach leżących na trawniku. Ten miły cień klonów, zapach bzów, kojące bzyczenie owadów. Żadnego auta, przechodnia, ciepłe popołudnie – uliczki pod klonami.
– Pan nietutejszy? – zagadnęła delikatnie z pytającym uśmiechem.
– Tak, proszę pani, z Toronto.
– Och, z daleka.
Uśmiechnąłem się.
Gdzieś w liściach rozkrzyczały się karmione pisklęta. Przezroczysty, zielonkawy, delikatny, ciepły cień sycił ulice spokojem. Raptem wpadł mi w oczy ośniedziały miedziany dzbanek do kawy czy herbaty. Leżał w trawie pomiędzy starymi szalkami wiekowej wagi a nie mniej archaicznym nocnikiem. Jakaś moc, siła, skierowała ku niemu moje ręce. Coś mi przypominał? Starsza pani patrzyła uważnie z lekkim, zagadkowym, acz życzliwym uśmiechem.
– Podoba się? – spytała cicho.
Nie słyszałem, zapatrzony w dzbanek. Powtórzyła pytanie.
– Tak, tak. Owszem.
– 10 dolarów – powiedziała.
– Ile? – zapytałem bezwiednie.
– Nic, nic. Proszę go sobie wziąć.
– Ależ proszę pani – zaprotestowałem.
– Nie, proszę wziąć. On jest pana, pan wie…
Spojrzałem zdziwiony. Uśmiechała sie nadal. Ująłem dzbanek w ręce.
I prysnęła gdzieś uliczka, domki, klony…
• • •
Płócienna mundurowa koszula kleiła się do pleców. Za wzgórzami piasku słońce strzelało ostatnimi krwawymi promieniami. Pusty wojskowy tornister, manierka. Pusta ładownica. Chlebak, przepocone lepkie kepi. Padałem ze zmęczenia.
Popękana, zarośnięta, zakrzepła we krwi i w brudzie twarz. Potrzaskane, nabrzmiałe, pokrwawione wargi. Obtarte nogi w ciężkich żołnierskich butach. Zmęczenie. Strach. Upiorne zmęczenie marszem donikąd, bez celu.
Czwarty dzień marszu. Przez te cholerne piaszczyste wzgórza. Przez te niekończące się wydmy. Ilu nas ocalało? Ilu nas było? Wycie szakali. Wielbłądy. Beduini. Bzyczenie kobziarzy… wrzask żołnierzy masakrowanych przez kolejno nawracające fale rozwścieczonych wojowników. Obrazy z ostatnich dni nakładały się na siebie, mózg plątał je w jakimś upiornym tańcu. Biegłem, wstawałem. Byle uciec, byle dalej. Tam, tam, za tamtą wydmę… dalej od tego miejsca.
Wszystko stało się tak nagle, głupio. Chłopcy kupowali furaż i żywność. Gdy któryś z nich wbrew muzułmańskiej religii, a poza tym w ich największe święto, kiedy oni poszczą, w ramazan, podał w manierce jednemu z handlarzy… i co z tego, że było po zachodzie słońca?… Podał mu zamiast wody, o którą tamten zapytał… podał mu whisky! Boże. Szaleństwo wstąpiło w tych spokojnych wyznawców Allacha. Nigdy nie zrozumiem, co za diabeł skusił biednego Johna do tego gestu.
Po chwili John padł z poderżniętym gardłem. Wybuchła walka. Oaza rozszalała się palbą karabinów, grzmotami broni, pękających szrapneli, granatów. Wrzask histeryzujących kobiet, krzyk dzieci, chrapanie wielbłądów. Wyrastali jak spod ziemi. Zielony sztandar proroka. Uciekaliśmy gonieni przez rozszalały tłum. Po paru dniach bez wody i amunicji, pędzeni w pustynię, ginęliśmy na jej rozpalonych za dniach piaskach i zamarzaliśmy pod gwiaździstym niebem. Za tydzień miała zacząć się nowa era. 1900 rok. A my tu ginęliśmy w piaskach pustyni, w jej wydmach. Wystrzeliwani przez ich strzelców, wyłapywani na postronki niczym muły czy osły.
Nie wiem, jak to się stało. Wczoraj odbiłem się od oddziału. Boże, chronisz królową, a mnie?
To było piątego dnia. Leżał w piasku, taki nieduży miedziany czajnik. Myślałem że śnię, że dostałem pomieszania zmysłów. Ale on tam był. Był tam na pewno. Sięgnąłem. Znów uciekł do tyłu i znów sięgnąłem. Znowu uciekł. Zrzuciłem tornister kepi. Padałem, wstawałem, czołgałem się. A on stale był przede mną. Słońce, rozpalone, gorące słońce odbijało krwawe blaski w jego miedzianym kształcie. Oślepiało mi oczy. Usta pełne piasku. Dzbanek, mój dzbanek. Jeszcze raz podniosłem się ostatkiem sił. I rzuciłem się do przodu, na niego. Przykryłem go sobą. Miałem go!
Przechyliłem dzbanek. Z dziobka posypał się biały, rozpalony, ognisty piasek pustyni. Wokół mnie w błękitnych zawojach stali Beduini. Jeden z nich trzymał w ręce koniec sznurka, do którego przywiązany był „mój” dzbanek, w drugiej ręce błysnął kindżał…
• • •
Starsza pani patrzyła łagodnie. – Proszę, niech pan go zabierze. Jest pana.
W powietrzu bzyczały pszczoły, w dole szumiała rzeczka. Bez słowa przycisnąłem dzbanek do mojej płóciennej koszuli. Odwróciłem się. Było ciepłe sobotnie popołudnie. Czerwiec 1997.
koniec
10 czerwca 2009
4 June 1996. Etobicoke.
Drukowane w Nowym Kurierze, druk 1-15.Oct.96

Komentarze

15 III 2010   22:46:01

witam marku,
ciekawe ....bardzo mi sie podoba
pozdrawiam z niemiec

02 X 2011   00:13:39

Świetne!

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »
Ilustracja: Małgorzata Myśliborska

Pająki
Jan Myśliborski

14 I 2024

Było już prawie zupełnie ciemno. Kiedy zatrzaskiwał ciężkie skrzydło bramy, wydało mu się, że po drugiej stronie drogi dostrzegł zarys sylwetki stojącego pod drzewem człowieka. Mimo wszystko poczuł coś w rodzaju ulgi, gdy już przekręcił klucz.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.