Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 29 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Marek Wasielewski
‹Dzieje Tristana i Izoldy inaczej›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMarek Wasielewski
TytułDzieje Tristana i Izoldy inaczej
OpisAutor pisze o sobie (2005):
Pani od polskiego w podstawówce kładła nam do głów, jak ważne dla analizy jest podanie czasu i miejsca akcji. Postaram się zatem scharakteryzować siebie poprzez te dwie kategorie.
Wiek – trzydzieści trzy i jedna trzecia, a więc liczba okrągła i znamienna. Zdecydowanie za późno na młodzieńczy genialny debiut, o wiele za wcześnie na przesycone mądrością dzieło życia. Urodzony i wychowany w Poznaniu, mieście, które nie wydało żadnego literackiego giganta, mieście do bólu nudnym i pozbawionym fantazji. Bez złudzeń, że można to zmienić, co udowadnia fatalistyczne podejście do świata. Tristan ma pokazać, że mimo wszystko poznańskie pyry nie do końca pozbawione są poczucia humoru. A jeśli niczego nie pokaże? Cóż, zawsze można iść w ślady Cegielskiego, pracować organicznie i u podstaw, prawda?
Gatunekhumor / satyra

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi I-III

« 1 8 9 10 11 »

Marek Wasielewski

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi I-III

Ilustracja: Łukasz Matuszek
Ilustracja: Łukasz Matuszek
W zagubionych ostępach magicznego lasu Brok-on-ill, w malutkim szałasie mieszkał Tristan z Izoldą. Pierwsze tygodnie były wspaniałe, nieco już spokojniejszy seks sprawiał niesamowitą przyjemność, ćwiczyli pozycje znane, mniej znane, nieznane i całkiem pokręcone, które dotąd nikomu nie przyszły do głowy. Obserwując namiętne zmagania kochanków z gałęzi pobliskiego drzewa miejscowy szpak zaplanował był napisać Tristana i Izoldy kronikę wyczynów miłosnych. Niestety ciepła jesień szybko przemijała, stosunki na wolnym powietrzu groziły zapaleniem płuc, a ciasne wnętrze szałasu nie zachęcało do ekstrawaganckich swawoli. Potem, co było nieuniknione, przyszło znudzenie monotonią i rutyną. Robili więc to tylko dlatego, że musieli, ponieważ wciąż krążył w ich żyłach magiczny eliksir; jednak działanie dekoktu z czasem osłabło, wracał nie ogłupiony chemią rozsądek, a z Izoldy zaczęły wyłazić fochy najrozmaitszej maści. Ciasny, dziurawy szałas przestał wystarczać, marzyła o powrocie na salony, dobijał ją brak odpowiedniego towarzystwa, Tristan był flejtuch i gbur, brakowało pięknych strojów, bali i przyjęć – i w dupę było zimno na posłaniu z mchu i liści. Coraz częstsze drętwe gadanie doprowadzało Tristana do szaleństwa, jak chyba każdy mężczyzna nie zamierzał dyskutować o rzeczach, których nie można było zmienić. Póki nawroty żądzy zdarzały się regularnie, pretensje Izoldy nie były aż tak dokuczliwe, po dobrym, ostrym bzykaniu urazy szły w niepamięć, ale później, gdy sztuczne podniecenie stało się cokolwiek mizerne, nasz bohater coraz rzadziej przebywał we wspólnym szałasie, robiąc kilkudniowe wycieczki po okolicy, doskonaląc się w sztuce polowania, ćwicząc walkę mieczem i strzelanie z kuszy, śpiąc pod gołym niebem, rankami podglądając kąpiące się w potokach rusałki. Eliksir zmuszał go wreszcie do powrotu w ramiona Izoldy, ale świadomość konieczności połączona z ciągłymi narzekaniami uczyniła seks niemalże wstrętnym.
Pewnego pięknego dnia, gdy ta blondwłosa cholera w ataku histerii niemal doszczętnie zniszczyła szałas, domagając się natychmiastowej zmiany stylu życia, Tristan stwierdził w duchu: O nie, moja droga. Dość już tego. Będziesz miała swoją odmianę, i nie mówiąc ani słowa ruszył do pobliskiego miasteczka. Dysząca wściekłością Izolda patrząc na oddalającego się Tristana pomyślała, iż udało się jej wreszcie przekonać ukochanego, że i ona ma swoje potrzeby. Czuła, że Tristan powróci do niej z ogromną paką najnowszych kreacji, więc po paru godzinach, kiedy ujrzała go targającego na plecach wielkie kartonowe pudło, omal nie eksplodowała z radości.
– Co jest w środku, najmilszy? – zawołała, gdy zbliżył się do niej.
– Jeszcze nic, kochanie – wycedził Tristan – Ale już niedługo będzie.
Złapał zdumioną, nie opierającą się Izoldę, związał, zakneblował, wrzucił do pudła i szybko zakleił taśmą. Dopiero po chwili usłyszał jej wrzask. Chyba zrozumiała. Paluchem zrobił kilka dziur w ściankach, by zawartość się nie udusiła, po czym zabrał się za adresowanie paczki. Napisał wielkimi, wyraźnymi literami: Zamek króla Marka. Do rąk własnych. Polecony. Ekspres!!! Miał nadzieję, że poczta nie zlekceważy tych słów. Głupio by się stało, gdyby przesyłka trafiła do Marka za rok. Albo dwa.
Dosłownie parę chwil zajęło mu spakowanie skromnego dobytku. Muszę koniecznie postarać się o konia – pomyślał. Do miasteczka było jakieś pięć mil, a Izolda, choć lekka ciałem, sprawiała wrażenie kamienia młyńskiego, możliwe, myślał, że to przez ciężar różnych bzdur kłębiących się w jej głowie. Z jękiem zarzucił pudło na plecy i potykając się ruszył w drogę. Z wnętrza paczki dochodziły stłumione krzyki protestu, zwłaszcza na większych wybojach, ale nie zważał na to, czując w sercu spokój i harmonię. Odzyska upragnioną wolność i będzie mógł ruszyć w świat na poszukiwanie nowych przygód, mądrzejszy o parę doświadczeń. A jedno z nich – nie zadawać się z córkami królów. No i drugie, równie ważne – baczniej zważać na to, co i z kim się pije.
Mocno zdyszany dotarł do miasteczka. Słono zapłacił na poczcie za ponadnormatywne wymiary i ciężar przesyłki. Nakazał pracownikom ostrożne traktowanie paczki w transporcie, choć bez przesady. Potem poszedł na miejscowy targ, gdzie zakupił był konia, dokładniej mówiąc – klacz. Okazało się to nader szczęśliwym wyborem, gdy kilkanaście godzin później wróciła żądza. Ostatni raz spojrzał na grupę tragarzy ładujących wielkie pudło na pocztowy czterokonny wóz, odwrócił się i ruszył gościńcem na zachód.

– Natychmiast sprowadźcie mi tę głupią dupę! – wrzeszczał na całe gardło król Marek do swych dworzan – I zróbcie wreszcie porządek z tymi przeklętymi zajączkami! Tracę przez nie resztki szacunku!
Od jakiegoś czasu źle się działo w królestwie Marka. Dwór urządzał podśmichujki, drwiąc z króla-jelenia, tak bezczelnie potraktowanego przez najbardziej zaufanego doradcę i prawdopodobnego dziedzica. Przez jakiś czas odważali się nawet pokazywać rogi za plecami Marka – do chwili, gdy władca przez przypadek odwrócił się niespodziewanie, spostrzegając głupkowato wyszczerzonego pachołka udającego rogacza. Dowcipnisia natychmiast przybito do drzwi i ku przestrodze innym wywieszono na najwyższej baszcie zamku; po tym wydarzeniu docinki stały się mniej ostentacyjne. Drugim problemem państwa stały się zajączki, którym bardzo, ale to bardzo nie spodobał się sposób, w jaki były oprawiane. Po pewnym czasie przestały więc zażywać truciznę, zakupiły samurajskie miecze i sprowadziły z samego Edo wyczarterowaną triremą kilku mistrzów wschodnich walk dla udzielenia im solidnego szkolenia. Lekcje dały nadspodziewane rezultaty. Kiedy tylko któryś zajączek zostawał otoczony przez żądnych łowieckich trofeów myśliwych, rzucał się na nich z bojowym okrzykiem, i albo wycinał napastników w pień, albo, gdy było ich zbyt wielu, po zabiciu dziesięciu czy piętnastu, przeczuwając zbliżający się koniec popełniał rytualne seppuku. A wtedy, oczywiście, nie nadawał się już do oprawiania metodą Tristana. Polowania stały się odtąd bardzo ryzykownym zajęciem, nie pomagało nawet masowe użycie bojowych gazów trujących i specjalnych świętych granatów obronnych, wytwarzanych na licencji prześwietnej firmy Monty Python. Wyglądało na to, że chcąc nie chcąc ludzie będą zmuszeni zawrzeć rozejm z zajączkami, zanim one wpadną wreszcie na pomysł rozpoczęcia działań zaczepnych, lecz na razie nikt nie miał odwagi powiedzieć o tym królowi. Ten na wojennych radach przez cały czas upierał się przy całkowitej eliminacji dokuczliwych zwierzaków, jakby zupełnie nie dostrzegając, że jeszcze parę setek rycerzy posłanych przeciw zajączkom i nie będzie w królestwie komu robić dzieci, co będzie równało się samoeksterminacji, takiemu autopogromowi.
Lecz król Marek nie był głupi i doskonale zdawał sobie sprawę z sytuacji na froncie zajączkowym, choć wrodzona duma nie pozwalała mu tego przyznać publicznie. Liczył na cud, na odwrócenie złego losu. Całymi dniami chodził po komnacie, zastanawiając się, jak pomóc fortunie. Pewnego zimnego, październikowego popołudnia jakiś obiecujący pomysł zaświtał w jego głowie, gdy do sali wszedł kłaniając się posłaniec.
– Najjaśniejszy Panie, poczta – powiedział.

Tristan radośnie galopował na swej nowej klaczy, którą nazwał La Puta6). Ostatecznie każdy koń sławnego średniowiecznego rycerz musi mieć imię, najlepiej adekwatne do cech charakteru. Nasz bohater był ze wszech miar zadowolony. Parę dni wcześniej zahaczył o metropolię i odebrał z bankowego schowka kombinezon bojowy oraz karabin, z wyglądu istne cuda, dyskretnie wypróbował je na uboczu, w nie zamieszkałej okolicy i stwierdził, że są całkowicie sprawne. Z wielką radością skonstatował, że siła ognia, jaką teraz dysponuje, powinna mu zapewnić poczesne miejsce w panteonie sprawców największych średniowiecznych masakr. Na razie jednak nie afiszował się zbytnio z nowymi nabytkami, czekając na dogodną okazję, jakiś zamek oblężony przez chmarę wrogów, łupieżczą flotyllę atakującą Brytanię, czy chociażby paru zarośniętych zbójców na drodze.
Czasami doskwierał mu brak Izoldy, bo działanie eliksiru nie ustąpiło jeszcze całkowicie, ale nie za bardzo, bo miał przecież La Putę, zawsze chętną na odrobinę figli. Był dumny, że klacz na sam jego widok zadziera ogon i radośnie drobi kopytami.
Wąska, zarośnięta trawą ścieżka coraz bardziej zagłębiała się w ponury, prastary las, pełen drzew-olbrzymów, o pniach gęsto pokrytych ciemnozielonym mchem. Już od paru staj nie dostrzegał śladów obecności człowieka; stan ścieżki dobitnie świadczył o tym, że trafił na kompletnie bezludne zadupie. A skoro nie ma ludzkich osad, wiosek, pól uprawnych, to bez wątpienia muszą tu być ukrywający się zbiegowie, wyrzutki, może nawet łaknący łupu zbójcy. Czuł zbliżającą się przygodę – i nie pomylił się. Nie minęła godzinka, a drogę zastąpiło mu kilku obszarpańców w wymiętych zielonych strojach.
– Stój, nieznajomy rycerzu! – wykrzyknął jeden z nich, z wyglądu były dyskotekowy bramkarz – Wkroczyłeś na teren prywatny i musisz nam zapłacić za przejazd!
Tristan pstryknął palcem wyłącznik na kombinezonie, który na wszelki wypadek, a może aby sprowokować odrobinkę los, założył przed wjechaniem do puszczy. Otoczyła go jasnozłota poświata pola ochronnego. Obszarpańcy cofnęli się o kilka kroków, wyraźnie zdegustowani tak oczywistym złamaniem zasad fair play.
– Płacić? – warknął nasz bohater – A w mordę przypadkiem nie chcecie?
Napastnicy żałośnie popatrzyli na mizerne łuki trzymane w ręku, potem na wielką lufę wycelowaną w ich stronę i bezgłośnie pokręcili głowami.
– No to prowadźcie mnie do swego wodza. Jeśli okaże się, że jesteście fajnymi zbójcami, może się do was przyłączę.
Banda w zieleni pokiwała głowami, tym razem potakująco. Rozmowni to oni nie byli. Ech, taka okazja – myślał ze smutkiem Tristan – chociaż przez kilka chwil potrzymać palec na spuście, udekorować okoliczne drzewa girlandami krwistych flaków. A tu nic. I jak tu nieustannie udowadniać swoją nieustraszoną odwagę i rzeźniczy kunszt, czego wymagają od nas średniowieczne zasady i prawidła rycerskiego rzemiosła?
Obdarci zbójcy poprowadzili go główną ścieżką; po kilkuset jardach skręcili w boczną dróżkę, zupełnie niewidoczną z głównego traktu. Koń ledwo przeciskał się przez gąszcz, zwisające konary co chwila waliły w pancerną szybę hełmu. Po kilku minutach Tristan wjechał na obszerną, płaską polanę, szczelnie skrytą przed niepowołanymi oczami gęstwiną drzew o szeroko rozpościerających się koronach i kępami krzaków. Teren zajmował spory obóz, kilkadziesiąt namiotów i szałasów oraz parę drewnianych, krytych słomą chat. Z jednej z nich wytoczył się czerwony na pysku, solidnie nawalony grubas i chwiejnym krokiem podszedł do Tristana.
– Witaj szlachetny rycerzu – powiedział, bacznie przyglądając się kombinezonowi Tristana, kiedy ten zsiadał z konia – Nie wiem skąd cię przyniosło, nie chcę wiedzieć kim jesteś, ale jeśli nieobce ci gwałcenie, łupienie i mordowanie, to serdecznie witamy w naszej kompanii.
Tristan pokiwał głową. Wszystko jasne. Prostacy. Chamstwo. Chłopi, którzy uciekli spod sprawiedliwego, karzącego buta pana. Poczuł nagłe obrzydzenie. No dobrze, jakoś to zdzierżę – myślał – spędzę tu noc, zawsze to lepsze niż posłanie na trawie, ale jutro zmykam, to nie towarzystwo dla mnie. Rozkulbaczył La Putę i rozejrzał się dookoła, chcąc zasięgnąć języka u kogoś mniej pijanego i wywołującego mniejszy odruch wymiotny niż wódz tej bandy. Na cud jednak nie liczył.
Obchodząc obóz dostrzegł znajomą jakby postać, potężnego człowieka odzianego w szary habit ciasno opinający szerokie barki i wielkie brzuszysko, siedzącego przy ognisku, całkowicie pochłoniętego obgryzaniem trzystopowej kości z niewiadomego zwierza. Podszedł bliżej do ognia, by się przekonać, czy to nie pomyłka.
– Ja cię znam! – rzekł do mnicha – Tylko nie pamiętam skąd.
– A ja cię dobrze pamiętam – odrzekł grubas uśmiechając się szeroko z niewiadomego powodu – chyba musiałem wtedy być trzeźwy. Jesteś Tristan Wielka Pała, jak cię nazywa prosty lud. Hej, naprawdę mnie nie poznajesz? To ja wyleczyłem cię z tej blond idiotki. Jestem brat Tuck.
– Ależ tak, teraz sobie przypominam! – nasz młodzieniec miał tylko wielką, czarną dziurę w pamięci, tam, gdzie powinny znajdować się wspomnienia z ostatnich kilku miesięcy, ale wolał się do tego nie przyznawać głośno; wiedział, że gdzieś w jego życiu pojawił się jakiś mnich, ale kiedy i dlaczego, za cholerę nie mógł sobie przypomnieć – Braciszek Tuck, oczywiście. Co tutaj robisz, na tym zadupiu, z bandą tchórzliwych nieudaczników?
– Sam się zastanawiam – odrzekł braciszek – I nie mogę znaleźć satysfakcjonującej odpowiedzi. Nie uwierzysz, Tristanie, ale ja po prostu nie wiem. Jeżeli masz ochotę wysłuchać mojej opowieści, siądź wygodnie przy ogniu, posłuchaj i osądź. Może ty potrafisz mi pomóc.
Tristan, zafrapowany słowami Tucka, znalazł wygodny pieniek, na którym spoczął z westchnieniem ulgi i wsłuchał się w opowieść.
– Jeszcze niedawno siedziałem w swojej pustelni, piłem, żarłem i zajmowałem się leczeniem ludzi – mówił mnich – Prowadziłem bardzo ustabilizowane życie i nie pragnąłem żadnych zmian, przynajmniej w praktyce, bo jak każdy chyba człowiek lubiłem pomarzyć o podróżach, o wielkim świecie i wędrówkach w towarzystwie bohaterów. Nigdy jednak nie próbowałem wprowadzić tych marzeń w czyn. Powiedziałbyś, istny Bilbo Baggins za młodu. I nagle, pewnego niczym nie wyróżniającego się dnia, nie dalej niż dwa tygodnie temu, gdy akurat wypędzałem złe duchy z pewnej przed chwilą jeszcze dziewicy za pomocą ostrego chędożenia, w jednej chwili znalazłem się tutaj. Była to dla mnie bardzo deprymująca chwila, pojawić się w środku obcego obozu z gaciami opuszczonymi do kostek i sterczącym ku niebu ptakiem. Ale był to dopiero początek kłopotów. Okazało się bowiem, że w obozie wszyscy znają mnie jako zastępcę ich wodza, który żyje wśród nich już od dwóch lat – a ja, do cholery, nie znam nikogo i nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek miał inną tożsamość! Początkowo byłem nawet skłonny uwierzyć, że wymyśliłem sobie, iż jestem biednym mnichem żyjącym w zagubionej pustelni, zajmującym się medycyną, a faktycznie od wielu lat żyję wśród tych niedorajdów. Podejrzewałem, że to schizofrenia o ostrym przebiegu, niezbyt zaskakująca rzecz po długotrwałym przebywaniu wśród bandy idiotów, choć moje wątpliwości wzbudzał fakt, że w ogóle znałem takie słowo jak „schizofrenia”. A moja całkiem dobra wiedza medyczna, nie spotykana zazwyczaj u wałęsających się po lasach półgłówków? Opowieści o wspólnych wyczynach snute przez moich kompanów były jednak dość przekonujące, więc chcąc nie chcąc zacząłem wierzyć, że to z moją głową jest coś nie w porządku, a nie z całym otaczającym mnie światem. Ale teraz, gdy pojawiłeś się ty, i rozpoznałeś we mnie pustelnika, który cię uleczył, wiem, że nie zwariowałem. Jestem, kim jestem. Nie mam schizofrenii, to ze światem dzieje się coś bardzo złego. Ktoś wyciął mi ten numer z przeniesieniem i zaklinam się, nie spocznę, póki nie dowiem się, kto to zrobił, dlaczego i w jaki sposób. Muszę z wdzięcznością stwierdzić, że to łaska bogów cię tu zesłała; boję się pomyśleć, że mógłbym spędzić tu resztę życia przekonany, że to mi odbiła palma. Jestem twoim dłużnikiem, Tristanie. Czy wierzysz w moją opowieść?
« 1 8 9 10 11 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.