Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 15 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Marek Wasielewski
‹Dzieje Tristana i Izoldy inaczej›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMarek Wasielewski
TytułDzieje Tristana i Izoldy inaczej
OpisAutor pisze o sobie (2005):
Pani od polskiego w podstawówce kładła nam do głów, jak ważne dla analizy jest podanie czasu i miejsca akcji. Postaram się zatem scharakteryzować siebie poprzez te dwie kategorie.
Wiek – trzydzieści trzy i jedna trzecia, a więc liczba okrągła i znamienna. Zdecydowanie za późno na młodzieńczy genialny debiut, o wiele za wcześnie na przesycone mądrością dzieło życia. Urodzony i wychowany w Poznaniu, mieście, które nie wydało żadnego literackiego giganta, mieście do bólu nudnym i pozbawionym fantazji. Bez złudzeń, że można to zmienić, co udowadnia fatalistyczne podejście do świata. Tristan ma pokazać, że mimo wszystko poznańskie pyry nie do końca pozbawione są poczucia humoru. A jeśli niczego nie pokaże? Cóż, zawsze można iść w ślady Cegielskiego, pracować organicznie i u podstaw, prawda?
Gatunekhumor / satyra

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi I-III

« 1 6 7 8 9 10 11 »

Marek Wasielewski

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi I-III

Ilustracja: Łukasz Matuszek
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Mijają się z prawdą kronikarze twierdzący, że Tristan chędożył Izoldę bez chwili przerwy. To ohydna potwarz. Co trzy, cztery godziny nasz bohater zwyczajnie przestawał móc. Na piętnaście minut. Wtedy wracał mu rozum, mógł normalnie myśleć, choć to myślenie sprowadzało się do zadawania nieznanym bogom pytań: Za co? I jak długo jeszcze? Pomóżcie, Mały Tristan długo tego nie wytrzyma. Kiedy zaś ponownie odzywała się zwierzęca chuć, zdrowy rozsądek momentalnie znikał.
Podczas jednej z takich chwil świadomości zaczął się zastanawiać, co ma teraz począć, i bynajmniej nie miał na myśli syna. Statek zbliżał się już do portu, stamtąd będzie najwyżej pięć godzin drogi na zamek Marka – a oni niczym króliki, bez opamiętania, bez jakiejkolwiek kontroli. Król może się poważnie zdenerwować, wszystkie misterne plany szlag trafi. A zdrowie? Marzyłem o tym, żeby zachędożyć się na śmierć, ale rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej! Dumał tak, dumał, i nagle przypomniał sobie, że w czarodziejskim lesie kilka mil od zamku żyje stary, wielce uczony mędrzec-pustelnik, który ponoć każdy problem rozwiąże. Dobrze wiedząc, co mogłoby się stać, gdyby przyłapał ich król, nakazał kapitanowi okrętu przekazanie oczekującym na nich sługom, by nie bacząc na okoliczności wyruszyli z portu inną drogą i trzymając się jak najdalej od zamku skierowali się bezpośrednio do siedziby mędrca. Resztkami rozsądku (minęło już prawie dwadzieścia minut od ostatniego razu) zmusił go do uroczystej przysięgi na wszystkie świętości, że nie zapomni, po czym pognał do kajuty.
W oddali ukazało się portowe nabrzeże.

Słudzy nie protestowali zbyt mocno przeciwko zmienionym rozkazom, widać było nawet, że cieszą się z tego, iż wreszcie znalazł się ktoś, kto tak ostentacyjnie przysrał despotycznemu i niezbyt lubianemu władcy. Kawalkada pojazdów poruszała się dość szybko, lecz zbyt często zdarzały się postoje, aby osiągała zadawalającą średnią prędkość. Tristan stwierdził, że ma dość twardych desek na wozie i zarządził przerwy w podróży na czas rżnięcia – bo tego, co robili, miłosnymi igraszkami nazwać nie było można. Dodatkowy czas zajęło ominięcie zamku bocznymi, często wąskimi i zaniedbanymi dróżkami, lecz wreszcie wkroczyli do zaczarowanego lasu, w którym mieszkał mędrzec-pustelnik. Historia nie zachowała nazwy lasu, ale imię pustelnika jest dobrze poświadczone – Brat Tuck. Ten sam, jeśli chodzi o ścisłość, ale w tamtych czasach nawet mu się nie śniło wstąpienie do pewnego przesławnego bractwa. Zacznie o tym myśleć za kilkadziesiąt stron, ale jak mówią, nie uprzedzajmy wypadków.
Pustelnik akuratnie ucztował, spożywając korzonki o smaku i wyglądzie sarniego udźca, popijając burgundem, który nazywał źródlaną wodą. Wytrzeźwienie zajęło mu akurat tyle czasu, ile kolejna seksesja Tristana z Izoldą. Jasne było, że jeszcze kilka równie intensywnych porubstw kompletnie zrujnuje zdrowie Tristanowi, a Izolda prawdopodobnie już nigdy nie będzie mogła stanąć i chodzić, bo zacznie gubić organy wewnętrzne, więc mędrzec niezwłocznie zabrał się za warzenie antidotum. Brat Tuck był zagorzałym zwolennikiem przyrządzania lekarstw o najbardziej obrzydliwym z możliwych smaków, gdyż uważał, że wyleczony delikwent poważnie się zastanowi, zanim ponownie zrobi coś na tyle głupiego, co wymagałoby kolejnej wizyty u pustelnika. Doprawiał więc swe dekokty najgorszymi świństwami o niepowtarzalnych smakach, zapachach, kolorach i konsystencjach, był wręcz geniuszem, intuicyjnie rozpoznającym, co spowoduje najlepszy, najobrzydliwszy i najsmrodliwszy skutek. Trzeba szczerze przyznać, że przynosiło to pożądane efekty, gdyż w jego karierze znachorskiej nigdy nikt nie zgłosił się do niego ponownie z tą samą dolegliwością, a że był w okolicy jedynym skutecznym mędrcem, mógł mieć pewność, że to wynik profilaktyki, a nie urazy do lekarza.
Do przypadku Tristana i Izoldy podszedł całkowicie profesjonalnie, zupełnie nie zauważając erotycznej strony problemu, co wcale nie było łatwe, gdy jego pacjenci podczas rozpoznania lekarskiego ni stąd, ni zowąd rzucali się na siebie z gołymi tyłkami.
Rozmowa z naszą parą przekonała go, że sami ponoszą winę za to, co się wydarzyło, bo powinnością człowieka jest uważać na to, co pije. Lekceważy się takie rzeczy, jak ci, co mieszają drinki, a potem wyrzyguje się po nocy żołądek z niebotycznym zdziwieniem: dlaczego? Tak więc Braciszek Tuck i tym razem nie szczędził naszym kochankom rozmaitych dodatków, zupełnie neutralnych co do działania terapeutycznego, lecz całkowicie nieobojętnych pod każdym innym względem.
Po wypiciu lekarstwa skóra Tristana i Izoldy diametralnie zmieniła kolor na zgniłozielony, bezsprzecznie identyczny z barwą zażytej substancji. Po godzinie nadal nie zdradzali żadnych oznak podniecenia seksualnego, po dwóch następnych zaczęły ustępować problemy z oddychaniem i mięśniem sercowym, więc można było ich odłączyć od respiratora i wstrzymać reanimację. Powyższe kłopoty wróciły kilkanaście minut później, gdy Tuck oznajmił im tonem nie znoszącym sprzeciwu, że lekarstwo należy zażywać regularnie, co tydzień przez pół roku. Objawy działania magicznego napoju miłosnego będą ustępować powoli – rzekł nie bez satysfakcji Tuck, widząc przerażone spojrzenia – wygasną po trzech, góra czterech miesiącach, lecz nie ważcie się przerwać kuracji przed upływem terminu. Żeby zapobiec nawrotom, rzecz jasna. Aha, jeśli będziecie mieli szczęście, być może kiedyś uda się wam poczuć naturalne podniecenie. Kiedyś. Niezbyt szybko.
I tyle z marzeń o zostaniu ogierem stulecia – pomyślał Tristan. Cóż, lepsze to niż zawał członka.
– Do czasu całkowitego wyleczenia nie możecie przebywać w pobliżu króla Marka – mówił Tuck do nieszczęsnych kochanków – w chwilach obłędu jesteście łatwym celem, jak tokujące głuszce. Zalecam ukrycie się w jakimś fajnym, gęstym lesie, z dala od siedzib ludzkich. Pomysły o ucieczce za granicę i zamieszkaniu na jakimś obcym dworze od razu wybijcie sobie z głowy, bo nowe umowy o ekstradycji są coraz skuteczniejsze – złapią was i odstawią do Marka szybciej, niż zdążycie krzyknąć: ratunku! A więc las. Sherwood zdecydowanie odradzam, grasuje tam jakaś banda rewolucjonistów. Musicie schronić się w lesie Brok-on-ill.
– Podobno jest tam niebezpiecznie – ostrożnie stwierdził Tristan – Czy to nie tam mieszkają driady?
– Nie, na pewno nie – odpowiedział mnich – W Brok-on-ill są wampiry, strzygi, wilkołaki, bobołaki, a nawet druidzi. I błędni wiedźmini z moralnymi wątpliwościami. Ale driad tam nie ma.
Poszedł do schowanego wśród drzew obszernego szałasu, który pełnił rolę laboratorium farmaceutycznego i przez jakieś pół godziny we wnętrzu błyskało, dymiło, a po lesie niósł się smród. Wreszcie nieco pobladły pustelnik wyszedł ze środka.
– Przygotowałem zapas antidotum na pół roku. Należy się trzysta funtów. Tristanie, nie rozśmieszaj mnie, schowaj te papierki. W złocie, kochaniutki, w złocie. Życzę powodzenia. Aha, jeszcze jedno. Uważajcie na zajączki.
Ostatnia uwaga wydała się Tristanowi cokolwiek dziwna i zupełnie nie na miejscu. Nie podejrzewał nawet, że nadchodzi czas zmian, które wstrząsną nie tylko fundamentami królestwa Marka, ale i całą epoką.

Tristan natychmiast odesłał służbę wraz z wszystkimi wozami do zamku Marka, aby dodatkowo nie rozjuszać tatusia zagarnięciem mienia, a sam z Izoldą, pieszo, z niewielkim tobołkiem przerzuconymi przez ramię, skierował się do magicznego lasu Brok-on-ill. Pomimo czekających go niewygód w zapadłej głuszy i perspektywy odmrażania sobie tyłka przez pół roku, był zadowolony. Przecież do wściekłości doprowadzało go to, że ojcowie, nieważne, przybrany czy biologiczny, zabierali mu dziewczyny, można wręcz zaryzykować twierdzenie, że miał uraz na tym punkcie, czuł więc przemiły smaczek spełnionej zemsty. Teraz, dzięki antidotum i pokaźnemu zapasowi lubrykatora, który zapobiegnie bolesnym obtarciom, kwestia zdrowia przestała być problemem. Izolda była całkiem do rzeczy, a braki w edukacji seksualnej nadrabiała entuzjazmem; uczyła się zresztą nadzwyczaj szybko, ot, kolejny wrodzony talent. Parę miesięcy tylko z nią nie będzie chyba czymś niemożliwym do wytrzymania, nawet gdy magicznie wywołane podniecenie zacznie zanikać. A potem coś się wymyśli. Na razie – myślał poganiając ciężko dyszącą ze zmęczenia Izoldę, uginającą się pod ciężarem wielkiego kufra – zaszyję się w najciemniejszym kącie puszczy we własnoręcznie zbudowanym szałasie z nazbieranego chrustu i liści, będę wcinał samą zdrową żywność, byczył się na łonie natury, a w międzyczasie załatwię parę zaległych spraw – na przykład odbiorę kombinezon bojowy, czekający w bankowej skrytce na nowego właściciela. Szósty wiek nie był wcale taki zły, jak go opisywano – stwierdził z ukontentowaniem – a przyszłość również wygląda obiecująco. Jednego nikt mi nie odbierze – po pół roku ze słodką Izoldą będę mistrzem świata w miłosnych maratonach. I tak trzymać.
« 1 6 7 8 9 10 11 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.