Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 29 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Marek Wasielewski
‹Dzieje Tristana i Izoldy inaczej›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMarek Wasielewski
TytułDzieje Tristana i Izoldy inaczej
OpisAutor pisze o sobie (2005):
Pani od polskiego w podstawówce kładła nam do głów, jak ważne dla analizy jest podanie czasu i miejsca akcji. Postaram się zatem scharakteryzować siebie poprzez te dwie kategorie.
Wiek – trzydzieści trzy i jedna trzecia, a więc liczba okrągła i znamienna. Zdecydowanie za późno na młodzieńczy genialny debiut, o wiele za wcześnie na przesycone mądrością dzieło życia. Urodzony i wychowany w Poznaniu, mieście, które nie wydało żadnego literackiego giganta, mieście do bólu nudnym i pozbawionym fantazji. Bez złudzeń, że można to zmienić, co udowadnia fatalistyczne podejście do świata. Tristan ma pokazać, że mimo wszystko poznańskie pyry nie do końca pozbawione są poczucia humoru. A jeśli niczego nie pokaże? Cóż, zawsze można iść w ślady Cegielskiego, pracować organicznie i u podstaw, prawda?
Gatunekhumor / satyra

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi I-III

« 1 7 8 9 10 11 »

Marek Wasielewski

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi I-III

Ilustracja: Łukasz Matuszek
Ilustracja: Łukasz Matuszek

Księga trzecia
nagraala.exe, czyli poszukajmy sobie wrogów
Trwało bezskuteczne oblężenie zamku Graala. Żołnierze Ryszarda nie palili się do walki bez obiecanych posiłków, obrońcy również nie myśleli o wypadach za mury, nie chcąc rezygnować z miłego ciepełka panującego w komnatach zamku, wygodnych łoży i dobrze zaopatrzonych burdeli. Jakaś armia stoi pod murami zamku? A niech sobie stoi. I marznie. Przecież nie będziemy walczyć w takich warunkach, jeszcze nabawimy się grypy albo, co gorsza, kataru. Lepiej przeczekać jesienne słoty i chłody pod dachem, potem się zobaczy.
Wojska księcia nie miały takiego szczęścia. Pomimo zapowiedzi Wódz nie nadciągał, a w obozie powoli zaczynało brakować jedzenia. Rycerze, nie wyłączając Rolanda i Lancelota, odmrażali sobie klejnoty na przymusowych conocnych wartach, gdyż Ryszard chciał mieć pewność, że Graal nie zwieje cichaczem z zamku. Wszyscy chodzili głodni, zmarznięci i wściekli.
Tego poranka sypał obfity mokry śnieg, pokrywając okolicę grubą warstwą. Do południa stopnieje i zamieni ziemię w nieprzebyte błoto, więc w tym tygodniu na pewno nie ruszymy – myślał Lancelot, który zakończył właśnie wartę i szczękając zębami wracał do namiotu dzielonego z Rolandem. Pomimo zmęczenia i kompletnego przemarznięcia na jego twarzy gościł uśmiech szczęścia. Odsunął poły namiotu i wtoczył się do środka.
– Coś zdobyłem – powiedział i cisnął na ławę fioletowozielony ochłap mięsa – Chcesz zakąsić?
Roland przyjrzał się uważnie.
– Nie – odparł z powagą – ale zostaw to tutaj, zobaczymy, co powie, jak się ocknie.
– Eeee, niemożliwe! Myślisz, że to jeszcze żyje?
– Przecież się rusza.
Lancelot wyszarpnął zza pasa dwuręczny topór, zamachnął się i ciął szerokim ostrzem po kleistej breji. Ta wrzasnęła, konwulsyjnie zadrgała kilka razy i uspokoiła się. Rycerz otrzepał ręce, odczekał parę chwil.
– Teraz nie żyje. Na pewno. Możesz jeść – powiedział.
Roland badawczo zlustrował wzrokiem potrawę, szturchnął ją kilkakrotnie mieczem i z powątpiewaniem pokręcił głową, ale w końcu wyjął sztućce z cholewy buta i zabrał się za konsumpcję. Lancelot bez namysłu poszedł w jego ślady.
Po kilkunastu minutach leżeli wygodnie rozparci w barłogach, oblizując się, bekając i mrucząc z zadowoleniem odbytnicami. Nagle z zewnątrz dobiegły ich gromkie okrzyki: Wódz! Wódz przybył! Ociężale zwlekli się z wyrek i wyszli z namiotu, by obejrzeć przybycie posiłków.
Do obozu zbliżała się kolumna jeźdźców i pieszych, każdy w innym stroju, każdy z innym rodzajem broni, sama pstrokacizna. Byli tam wszyscy, cała drużyna legendarnych bohaterów. Na czele jechał Wódz Zamarznięta Noga Łosia w otoczeniu swych współplemieńców: Indianina Puł Muzgó, Indianina Suszonej Wątroby i Honorowego Indianina Johna Barfa. Za nimi podążali w luźnym szyku Sir Reginald Uśmiechnięta Rzyć, Banda z Chutoru Śmierdziele, Wielejebny Ojciec Glaca, Zbyszko z Bogdańca, Konrad Wallenrod, Wanda Co Niemca Nie Chciała – i wielu, wielu innych.
– Teraz wreszcie go mamy – rzekł Lancelot zacierając ręce i uśmiechając się szeroko – Zaśmierdły Graal jest nasz.
Ryszard powitał serdecznie Wodza i natychmiast zabrał go do swego namiotu, by snuć plany rozstrzygającej bitwy, a Drużyna Wodza przyłączyła się do popijawy przy ogniskach. Rozpoczęły się długie bajania o wojnach, bitwach i rycerskich pojedynkach, przeraźliwie nudne dla wszystkich prócz opowiadającego. Wino ma tę magiczną właściwość, że dobrze sobie chlapnąwszy można wygadywać potworne głupoty bez cienia wstydu i zażenowania. Po kilkunastu takich historiach, kiedy słońce schowało się za horyzontem, nie mogąc już dłużej słuchać tych wszystkich łgarstw, z namiotu wyszli Ryszard i Wódz Zamarznięta Noga Łosia. Adiutanci władcy paroma celnymi kopniakami uciszyli rozgorączkowanych mówców. Zapadła cisza.
– Bitwa odbędzie się jutro – powiedział Ryszard – Wspólnie ustaliliśmy, że będzie nazywała się Bitwą pod Fart Village, bo to najbliższa miejscowość, a ten zamek jest – od czasu zmiany właściciela – bezimienny. Wyłącznym sponsorem jutrzejszej bitwy jest Tampaks. Nasz kwatermistrz za chwilę wyda wszystkim T-shirty z nadrukami reklamowymi, do założenia na kolczugi lub pancerze; mamy też naklejki z małym logo do przyczepienia na konie… dobrze, Henryku, tylko na klacze; na ogierach faktycznie głupio by wyglądały. Nakazuję nie zapomnieć wdziać tych koszulek, bo inaczej nici z pieniędzy. W czasie starcia przewidujemy trzy przerwy na reklamy, wtedy nie walczymy, ale pamiętajcie! za cholerę nie wolno ruszać rannych i zabitych, bo jak po kolejnym wejściu na antenę widzowie zobaczą puste pole, to jesteśmy skończeni, nikt już nas nie zatrudni. Natomiast można, a nawet zalecane jest obdzieranie trupów i pastwienie się nad konającymi, za dobre zbliżenia ze szczegółami mamy obiecany od stacji komercyjnych i kilku gazet ekstra szmal. To wszystko. A teraz spać, pijackie mordy. Jutro wasz wielki dzień.
To powiedziawszy, odwrócił się i ponownie wlazł do namiotu.
– Przeklęta nowoczesność – mruczał pod nosem Roland – kiedyś nosiło się koszulki z wizerunkami damy swego serca, i to było dobre. A teraz jakieś głupie reklamy, proszki do prania, podpaski, pieluchy, tfu. Niedługo każą nam reklamować kocie żarcie. Ten świat się stacza.
– Nie narzekaj – odparł Lancelot poklepując przyjaciela po plecach – dawniej zdobywałeś zamek po pięciu miesiącach oblężenia, a w środku banda wygłodniałych chudzielców i zero kasy, wszystko sprzedane Żydom za broń i prowiant. Potem zamiast łupić musiałeś karmić ich wszystkich za swoje, póki nie stanęli na nogi. A teraz – czy zamek bogaty, czy biedny, za każdy dzień gotowizna wpływa. Narzekasz na podpaski? Dzięki nim mężatki zbuntowały się przeciwko pasom cnoty – i teraz jest nam łatwiej, nie musimy w środku nocy szukać na gwałt ślusarza.
– Wszystko ma swoją cenę – odrzekł Roland grobowym głosem, jakby wygłaszał nie wiadomo jak głęboką kwestię – Przyjdzie czas, gdy i my ją zapłacimy.
Oboje pokiwali głowami w zadumie nad ciężkimi czasami, w których przyszło im żyć. A potem golnęli sobie dobrze na sen.

Król Ryszard Lwie Serce spacerował po namiocie i bił się z myślami. Kiedy już wszystkie znokautował, nadal chodził w te i nazad jak lew w ciasnej klatce, zdenerwowany zbliżającą się bitwą. Władca był ciekawym i skomplikowanym człowiekiem. W młodości odebrał staranne wykształcenie, studiował księgi mistrzów, prowadził dysputy z filozofami i mędrcami. Sporo podróżował, poznał świat i ludzi. Był zaprzysięgłym idealistą, więc już w młodości zapragnął uczynić coś dla swojej planety i być kimś dla Historii. Z tej przyczyny tak namiętnie ścigał Graala, z powodów zupełnie innych niż Artur, Lancelot i pozostali Rycerze Obrzyganego Stołu. Jemu nie chodziło o konkret, o zemstę za sprofanowaną jakąś tam świętość, lecz o Zachowanie Światowego Porządku. Narkotyczne sesje objawiły mu prawdę o Graalu, dwudziestowiecznym podróżniku w czasie, sprowadzonym tu i teraz za sprawą niedouczonego czarownika Merlina. Tak, Ryszard nienawidził Graala, małego, śmierdzącego człowieczka, wyglądającego jak kocie rzygi, wszystko przez zanieczyszczone środowisko świata, z którego pochodził. Lwie Serce był prawie pewien, że Graal będzie emitował paskudztwa na zewnątrz tak długo, aż ustali się stan równowagi pomiędzy nim a środowiskiem, i to raczej środowisko będzie stroną przegraną. Nienawidził tchórzliwego sukinsyna, pojawiającego się ukradkiem tu i ówdzie, wprowadzającego kolejne zmiany w świecie, sprawiającego, że Historię przez duże H można było o dupę potłuc. Nienawidził także Merlina, który, jak sądził, był siłą sprawczą tego bałaganu, a teraz nie zamierzał pomóc odkręcić spraw, jakby tworzący się przez niego chaos sprawiał mu przyjemność. Ścigał, więc obydwu, aby ich powstrzymać poprzez fizyczne unicestwienie, by znowu można było żyć normalnie, by przeszłość była przeszłością, aby nie spotykać na każdym kroku dawno, jak się wydawało, zmarłych bohaterów, w których wielkość bezgranicznie się wierzyło, pijanych w trupa, posuwających w zapchlonych barłogach pomarszczone, obrzydliwe paskudy, demitologizujących własne życie. Nie to, że miał coś przeciwko takiemu stylowi, ale jakieś świętości muszą zostać świętościami, bo inaczej młodzież pozbawiona wzorców moralnych skurwi się niemożebnie, a to nie najlepiej rokuje przyszłości świata. Chciał kiedyś móc powrócić do dwunastego wieku i zastać sprawy takimi, jakimi je pozostawił. Chciał, by spisana historia Cesarstwa Rzymskiego nie zmieniała się trzy razy w roku, zależnie od przebiegu prądów czasowych, i by o komputerach można było wyłącznie przeczytać w podręcznikach z przyszłości, zamiast codziennie widzieć je w każdym biurze lokalnego dystrybutora IBM. Młodzieńczy, żarliwie radykalny liberalizm przeminął bezpowrotnie, gdy ujrzał zdezelowaną facjatę Graala. Do tego ma prowadzić postęp? Tak mają wyglądać ludzie przyszłości? Po to jest cały ten trud? Tak dumni są z higieny osobistej, klozetów, bieżącej wody i kanalizacji – a nawet nie przyjdzie im do głowy, jak nieludzko śmierdzą oni, ich miasta i rzeki. A zamiast grać w Quake’a, Ryszard wolał rozpieprzyć prawdziwym toporem paru prawdziwych kutafonów. Od razu znika tłumiona agresja i na całym świecie robi się jakby lepiej i spokojniej.
Nie był pewien, co stanie się z nim, dwunastowiecznym władcą bytującym we wczesnym średniowieczu, gdy już ustaną zmiany, czy uda mu się bezpiecznie powrócić do własnej współczesności. Być może nie. Dlatego nerwowo chodził po namiocie, nie mogąc spać, gdyż już następnego dnia miała rozegrać się decydująca bitwa, a po niej, być może, wielkie dup! – i koniec jego indywidualnego istnienia. Nie bał się śmierci, ale trochę szkoda mu było tych wszystkich wspaniałych dni. Może starzeję się – myślał ponuro. Noc kończyła się, za dwie godziny miał rozpocząć się dzień.

Pierwszy wrzask koguta zaróżowił niebo, do wschodu słońca zostało nie więcej niż pół godziny, może trzy kwadranse. Rycerze czekali na sygnał rozpoczęcia szturmu. Zziębnięci, niewyspani wypatrywali znaku od księcia, przytupując nogami, nie patrząc na siebie, nie mogąc znieść widoku własnych szpetnych, nieogolonych mord. Jeden z wojów przyglądał się własnemu odbiciu w ostrzu topora.
– Przestań – rzekł jego towarzysz spluwając przez lewe ramię – To przynosi pecha. Jak szczanie pod wiatr.
– Szczanie pod wiatr nie przynosi pecha, tylko konieczność oddania ubioru do pralni – do dyskusji włączył się trzeci rycerz – Pecha przynosi podcieranie się lewą ręką…
– A papierem toaletowym? – zapytał poprzedni.
– Wy tam, przestańcie kłapać dziobami! – krzyknął Ryszard wpatrzony w chronometr – Za parę chwil zaczynamy.
I oto zza pagórków za ich plecami wyszło słońce, zalewając równinę powodzią światła, oślepiając oblężonych. Władca dał znak i ruszyli.

– O żesz kurwa! – powtarzał monotonnie Ryszard, stojąc wśród ruin palącego się zamku. Dookoła trwało łupienie, gwałcenie i dożynanie rannych. Nad zamkiem powiewała książęca flaga, a na najwyższej baszcie zatknięto potwornie wielki, wysoki na dobre pięć jardów tampon, podarunek od sponsora. Wszyscy świetnie się bawili, poza Ryszardem. Ten był niemożebnie wręcz wściekły. Na wewnętrznej stronie zamkowego muru widniał przeogromny rysunek przedstawiający pryszczatą dupę, z podpisem: Pocałuj mnie – Graal. Co książę spojrzał na malowidło, jego dłonie zaciskały się bezwiednie, a z ust wydobywał się kolejny potok bluźnierstw. I rzeczywiście, staranne przeszukanie zamku dowiodło, że Śnięty Graal wybył. Jak mu to się udało pomimo szczelnego oblężenia, tego nikt nie wiedział. Ryszard był pewien, że to Merlin, że magią kolejny raz dopomógł swemu pupilkowi uratować tyłek w ostatniej chwili. I znowu trzeba będzie zwołać Radę – myślał ponuro – znowu przez dziesiątki godzin ględzić o tym, co dalej. Jasne, są też plusy, będziemy mieli wymówkę, żeby się napić. Jak zwykle nic nie uzgodnimy, ale przynajmniej zalejemy pałę i zaraz zrobi się raźniej. Trochę spokojniejszy zaczął rozglądać się po placu boju. Łupy były liche, ale pozwolą na zapłacenie zaległego żołdu, i jeszcze trochę zostanie na rozrywkę. Dostrzegł chudą dupinę profesora, śmiesznie podskakującą między udami rozłożystej baby, na oko cztery razy cięższej od niego. Na szczęście, jak dowodzą feministki, urodę dziedziczy się po ojcu, a rozum po matce, bowiem w przeciwnym razie mielibyśmy po raz pierwszy inteligentnego osiłka. A tak będzie kolejny bezmózgi kurdupel. Zaklął jeszcze raz, ze zwykłego rozpędu, szpetnie obraził mamę Graala, po czym machnął ręką na wszystko i przyłączył się do zabawy. Kłopoty mogą zaczekać.
« 1 7 8 9 10 11 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.