W drugiej odsłonie sierpniowych mini-recenzji filmowych, proponujemy między innymi dużą dawkę kina komediowo-sensacyjnego, a z rynku DVD western i ekranizację powieści Stephanie Meyer. Zapraszamy!
Esensja ogląda: Sierpień 2013 (2)
[ - recenzja]
W drugiej odsłonie sierpniowych mini-recenzji filmowych, proponujemy między innymi dużą dawkę kina komediowo-sensacyjnego, a z rynku DVD western i ekranizację powieści Stephanie Meyer. Zapraszamy!
Agnieszka Szady [60%]
Wątek współpracy dwóch różniących się charakterami policjantów (tu: policjantek) jest już mocno wyeksploatowany, ale to jeden z tych tematów, które zdolny scenarzysta i trafnie dobrani aktorzy są w stanie zmienić w samograj. Tu scenariusz nie rzuca na kolana, za to Sandra Bullock i Melissa McCarthy dały z siebie wszystko. Zderzenie kujonki-perfekcjonistki z twardą i raczej wulgarną „dziewczyną z sąsiedztwa” jest źródłem humoru, lecz może też skłaniać do paru refleksji. Intryga sensacyjna dotycząca tropienia handlarzy narkotyków została podana sprawnie, natomiast wątpliwości budzi odgrywająca dość istotną rolę rodzina jednej z bohaterek: w zamierzeniu zapewne miało to być zabawne, wyluzowane i nieco chaotyczne towarzystwo, dla mnie wypadło straszliwie przygnębiająco.
Agnieszka Szady [80%]
Po obejrzeniu zwiastuna oczekiwałam zwariowanej komedii sensacyjnej z mnóstwem strzelanin, pościgów samochodowych oraz Mistrzów Ciętej Riposty – i to właśnie dostałam. Jednak główną zaletą filmu są bohaterowie: istnieje między nimi jakaś chemia, co sprawia, że widz szczerze kibicuje ich poczynaniom, nie zwracając większej uwagi na komiksową umowność fabuły (jak na przykład bezproblemowe wdarcie się w podziemia Kremla). Tu bardziej od realizmu liczy się, żeby Marvin odpowiednio efektownie wkroczył przez dziurę wybitą w ścianie, a Victoria celnie strzelała w dwóch przeciwnych kierunkach naraz. Aktorzy z mniejszą charyzmą mogliby sprawić, że takie sceny wyglądałyby głupio, natomiast dzięki gwiazdom wyglądają, no cóż, filmowo.
R.I.P.D Agenci z zaświatów
Kamil Witek [20%]
„R.I.P.D Agenci z zaświatów” wyglądają jak marna kalka „Facetów w czerni”. Scenariusz zdaje się być zszyty ze wszystkiego tego, co uznano zdecydowanie za słabe na którąkolwiek z części trylogii o łowcach kosmitów, a wrzucenie tego w morze hollywoodzkich schematów boli niestety bardziej niż w typowym letnim blockbusterze. Tytułowy „Rest In Peace Department” to niebiańskie służby wyłapujące osobników, którym w jakiś sposób udało się po śmierci pozostać na Ziemi. Mamy tu nowicjusza w służbie (Reynolds), starego wyjadacza (Bridges), i zagadkę, pod którą czai się jak zwykle koniec Wszechświata. Brzmi znajomo? Nawet niezbyt wytrawnego widza nie zmyli zamiana kosmosu na zaświaty a obcych na umarlaków, tym bardziej iż wrażenie, że gdzieś to wszystko się już widziało, uderza aromatem mocniejszym niż zazwyczaj. Na dodatek już na pierwszy rzut oka widać, że Bridges to nie Jones, a Reynolds to nie Smith, zaś brak chemii między nimi można dopisać do długiej listy rzeczy, o których w filmie zapomniano. Nie dziwi zatem, że „R.I.P.D” ponosi klęskę na każdej płaszczyźnie – science-fiction, komediowo-sensacyjnej i przede wszystkim rozrywkowej.
Agnieszka Szady [60%]
Też miałam skojarzenia z „Facetami w czerni” (skrzyżowanymi z „Uwierz w ducha”), ale klęską bym tego filmu nie nazwała – spędziłam w kinie całkiem przyjemne dwie godzinki, parę razy uśmiechnęłam się pod nosem (szczególnie spodobała mi się nazwa nadzorującego wydziału niebiańskiej policji – niestety, gra słów „Internal/Eternal Affairs” ginie w języku polskim) i doceniłam efekty specjalne. Natomiast zgadzam się z Kamilem, że brak chemii między głównymi bohaterami był bolesny. Jeff Bridges wszystkie umiejętności aktorskie wkłada wyłącznie w naśladowanie kowbojskiego akcentu. Ogólnie film sprawia wrażenie, jakby grupka speców od marketingu spisała na kartce wszystkie fajne pomysły, po czym nie wiedziała, co właściwie z nimi zrobić – na przykład potencjał komediowy faktu, że żywi ludzie widzą R.I.P.D.-owców jako zupełnie inne osoby, praktycznie nie został wykorzystany.
Agnieszka Szady [60%]
Dla mnie główną zaletą filmu jest osadzenie akcji w Japonii: zawsze miło popatrzeć na furkoczące katany i skaczących po dachach ninja, a małe domki z kamiennymi mostkami są TAKIE romantyczne… Niestety, główny bohater – mimo że przyjemnie i romantycznie mhroczny – daje popis straszliwego buractwa, co jest o tyle dziwne, że podstawą akcji jest jego dawna przyjaźń z pewnym Japończykiem; no dobrze, nie dowiadujemy się, czy nie ograniczyła się ona jedynie do dramatycznej sceny pokazanej w filmie, ale jednak podstawowe zasady zachowania mógł sobie pan Logan przyswoić (podobno w komiksie był znawcą kultury japońskiej – wyobrażam sobie, jak wściekli są fani, i całkowicie ich rozumiem). Fabuła – w kategoriach filmu o superbohaterach – jest całkiem przyzwoita, aktorstwo nie powala, ale i nie boli. 3D uważam za zbędny dodatek.
Sebastian Chosiński [70%]
Wyreżyserowany przez Anne Sewitsky dramat – choć równie dobrze można by stwierdzić, że komediodramat – psychologiczny „Happy, Happy” był dwa lata temu oficjalnym norweskim kandydatem do Oscara. Do ścisłego grona finalistów jednak nie dotarł. I słusznie, bo aż tak dobrym obrazem nie jest (inna sprawa, że w kategorii filmu nieanglojęzycznego w 2011 roku, poza „W lepszym świecie” Susanne Bier, konkurencja nie była zbyt wymagająca). Załapał się za to na nagrodę jury na festiwalu Sundance – i to można zrozumieć, ponieważ Sewitsky posłużyła się dokładnie taką samą stylistyką i formą narracji, jaką bardzo chętnie stosują amerykańscy reżyserzy niezależni. Historia opowiedziana w „Happy, Happy” na pierwszy rzut oka nie jest zbyt skomplikowana, co z biegiem czasu okazuje się zresztą bardzo mylące. Na norweską prowincję przeprowadza się z Oslo para trzydziestokilkulatków: Sigve (Henrik Rafaelsen, znany z „Babycall”) oraz Elisabeth (w tej roli mieszkająca w Norwegii Dunka Maibritt Særens). Może się to wydawać tym dziwniejsze, że Elisabeth jest prawniczką i miała w stolicy swoją kancelarię; za ich przenosinami musi kryć się zatem coś więcej niż tylko nagle odkryta miłość do wsi. Niemal od razu po rozpakowaniu się wpadają oni – i to dosłownie – w ręce swoich sąsiadów: Eirika (mający na koncie występy w „
Ellingu” i „Łowcach głów” Joachim Rafaelsen) oraz Kai (Agnes Kittelsen). Trudno byłoby o ludzi bardziej się od nich różniących – podejściem do życia, ambicjami, wreszcie intelektem. Eirik jest gburowaty i pełen kompleksów, Kaja natomiast denerwująco infantylna; ich syn przejawia z kolei skłonności sadystyczne, co notabene odbija się negatywnie na adoptowanym, czarnoskórym dziecku Sigvego i Elisabeth. Mimo zupełnie innego podejścia do świata obie pary są na siebie skazane; Sigve wychodzi więc z założenia, że w takiej sytuacji należy przynajmniej postarać się polubić sąsiadów. Ale robi krok za daleko. Choć gwoli ścisłości należałoby dodać, że nie on jest tego inspiratorem… Sewitsky, posiłkując się zaskakująco lekkim stylem, stara się przedstawić historię dwóch mocno porozbijanych małżeństw, które próbują odbudować normalne relacje. Przychodzi im to z dużym trudem, co świadczy tylko o tym, jak poważne musiały być przyczyny niesnasek. Jako że „Happy, Happy” jest filmem skandynawskim, nie hollywoodzkim, trudno także – wbrew „polskiemu” tytułowi – oczekiwać szczęśliwego zakończenia. Chociaż reżyserka na pewno mogłaby pójść dalej i wykroić finał dużo bardziej depresyjny.
Sebastian Chosiński [60%]
Ósmy film pełnometrażowy urodzonego w Szanghaju czterdziestosiedmioletniego chińskiego reżysera Ye Lou (znanego między innymi z „Weekendowych kochanków”, „Purpurowego motyla”, „Letniego pałacu”, „Nocy wiosennego upojenia” oraz „Miłości i blizn”) zgarnął kilka bardzo ważnych nagród na dwóch prestiżowych festiwalach azjatyckich – w Hongkongu i tajwańskim Tajpej. Na obu doceniono przede wszystkim debiutującą na dużym ekranie aktorkę Xi Qi, która wcieliła się w rolę Sang Qi, jednej z żon głównego bohatera obrazu Yongzhao (gra go Hao Qin). Właśnie, to nie przejęzyczenie – „jednej z”. Yongzhao jest bowiem bigamistą, który żyje z dwiema kobietami i z obiema ma dzieci. Z Lu Jie (w tej roli, znana chociażby z historycznych „Władców wojny” i „Imperium srebra”, Lei Hao) prowadzi też nieźle prosperującą firmę, która zapewnia im całkiem niezły status majątkowy; dzięki temu Lu może sporo czasu poświęcać na przyjemności – zakupy, ćwiczenia gimnastyczne. Pewnego dnia na placu zabaw poznaje ona Sang. Panie przypadają sobie do gustu i spotykają się coraz częściej. W czasie jednej z rozmów przy kawie Sang opowiada nowo poznanej przyjaciółce, że podejrzewa swego męża o zdradę. W tym samym czasie z hotelu znajdującego się po przeciwnej stronie ulicy wychodzi Yongzhao, a towarzyszy mu młoda dziewczyna, Xiaomin (Chang Fangyan), jego kolejna kochanka, o której istnieniu Lu nie miała pojęcia. To oczywiście jeszcze bardziej komplikuje sytuację. I nie ma w tym nic złego. Problem z „Tajemnicą” tkwi w czym innym – że Ye Lou już we wstępie zdradza, co spotka Xiaomin. A potem stara się tak mieszać wątki i mylić tropy, by trzymać widza w niepewności do samego końca. Wychodzi mu to średnio, ponieważ sam reżyser nie jest w stanie zdecydować się, w którym kierunku podążyć – czy pozostać przy dramacie obyczajowym, czy też pójść w stronę kryminału wymieszanego z thrillerem psychologicznym. Na dodatek żongluje płaszczyznami czasowymi, co tylko wprowadza zamieszanie, choć zamierzenie było zapewne takie, aby odciągnąć widza od zdradzonego na początku zakończenia. Film ratuje jednak bardzo dobre aktorstwo oraz konsekwentnie utrzymywany nastrój niepewności i koszmaru, który notabene Ye Lou osiąga bardzo prostymi środkami.
Chyba 2013?