Przedstawiamy fragment powieści Jenny Burtenshaw „Wintercraft”. Książka otwierająca cykl o tym samym tytule ukaże się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.
Jenna Burtenshaw
Wintercraft
Przedstawiamy fragment powieści Jenny Burtenshaw „Wintercraft”. Książka otwierająca cykl o tym samym tytule ukaże się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.
Jenna Burtenshaw
‹Wintercraft›
W blasku księżyca nad otwartym grobem stała kobieta. Ziemię u jej stóp przecinała błękitna krawędź długiego cienia wieży i grób wyglądał jak rozcięta szyja. Nagrobek pękł na dwoje; miejsce, gdzie leżeli zmarli, wskazywał tylko kawałek płyty.
Lampa w ręku kobiety była osłonięta od wiatru, a drobne rubiny zdobiące rękawy jej sukni lśniły i skrzyły się w świetle płomyka. Co pewien czas w powietrze wzlatywała łukiem ziemia wyrzucana łopatą z grobu. Kobieta pochyliła się i patrzyła, jak jej towarzysz przekopuje się do trumny.
W oddali zaturkotały na drodze jakieś zapóźnione powozy, lecz ich pasażerowie znajdowali się za daleko, by zobaczyć coś więcej niż nikły blask lampy, a kiedy rozległo się ostre uderzenie metalu o drewno, tylko kobieta wyczuwała duchy zmarłych zgromadzone wokół wykopu.
– Otwórz trumnę, Kalenie – powiedziała.
Mężczyzna ukląkł, by zgarnąć z wieka trumny resztki ziemi, a potem uniósł wzrok.
– Niech pani tego nie robi – rzekł. – Proszę spojrzeć.
Cofnął się i światło lampy sięgnęło dalej, do wypalonego głęboko w drewnie znaku. Był to idealny krąg o średnicy pokrywającej się niemal z szerokością trumny. W jego środku widniał duży płatek śniegu wypalony na grubość palca.
– To godło rodziny Wintersów – stwierdziła kobieta. – Otwórz trumnę.
Wahał się. W pobliżu znajdowali się zmarli – znak świadczył o tym, że trumnę chroni więcej, niż może dostrzec oko – lecz kobieta za długo czekała na tę chwilę, by teraz zawrócić z drogi.
– Nie mam czasu na zabobony – oznajmiła. – Zejdź mi z drogi! Ale już!
Mężczyzna wygramolił się na górę, a kobieta zeszła do grobu, brudząc sobie suknię trawą i mchem. Uniosła łopatę i uderzyła nią w sam środek godła, uwalniając niewidoczną energię, która rozlała się po ziemi, zjeżyła Kalenowi włoski na karku i zmusiła zgromadzone wokół nich duchy do odwrotu.
Kalen stał pochylony nad grobem i patrzył, jak pod uderzeniami jego pani pęka z trzaskiem wieko trumny. Za same rubiny naszyte na rękawy jej sukni można by kupić dziesięć zaprzęgów koni, lecz ona nie zważała, że brudzi je ziemią. Rzuciła się na kolana i sięgnęła w głąb mrocznej pustki, zawadzając o połamane drewno i zrywając nitki przytrzymujące rubiny. Grób był stary, w trumnie znajdowały się pożółkłe kości i – leżąca tu od ponad stu lat – niewielka czarna skrzynka sporządzona z sękatego drewna i zamknięta na srebrną klamrę.
– Daj mi swój sztylet – rozkazała kobieta.
Podważona ostrzem, klamra pękła. Pokrywka przy podnoszeniu zatrzeszczała i się rozpadła, ukazując oprawną w skórę niewielką książkę.
Kobieta chwyciła ją drapieżnym ruchem i przyjrzała się uważnie krawędziom pozbawionych koloru kartek. Książka była niewielka, lecz kartki miała ciasno ułożone i była grubości pięści. W środku znajdował się bardzo stary dokument, zawierający po wielekroć ignorowane ostrzeżenie. Teraz miało zostać zignorowane po raz kolejny.
Kalen wyciągnął rękę, by pomóc swej pani wyjść z grobu. Przebiegła dokument zachłannym wzrokiem:
Ścieżki „Wintercraftu” nie są przeznaczone dla nierozważnych, aroganckich czy niemądrych.
Trzymasz w dłoniach księgę wskazówek, które, jeśli za nimi podążyć, pozwolą nieustraszonemu umysłowi wyjść poza granice tego świata i bez ograniczeń wkroczyć między tajemnice innego.
Przechowuj ją w bezpiecznym miejscu. Zachowaj w tajemnicy. I uważnie stosuj się do jej słów. Ta droga jest bardziej niebezpieczna, niż możesz sobie wyobrazić.
Kobieta się uśmiechnęła. Znalazła książkę po wielu latach poszukiwań. Otworzyła ją na pierwszej stronie, gdzie wyraźnie widocznym czarnym atramentem wypisano kolejne ostrzeżenie.
Wy, którzy pragniecie ujrzeć mrok,
bądźcie gotowi za to zapłacić.
Skinęła głową, jakby książka na głos wypowiedziała te dziesięć słów; była gotowa zapłacić każdą cenę.
Kalen rozejrzał się czujnie dookoła, a kobieta powiodła palcami po tytule książki, lśniącym srebrnymi literami w blasku księżyca.
– To dopiero początek – powiedziała.
Miasto Morvane nie było niepokojone przez dziesięć lat. Jego mieszkańcy żyli bezpiecznie za wysokimi murami, gdy sąsiednie miasta kolejno ginęły. Państwo Albion prowadziło wojnę, lecz większość ludzi nigdy nie widziała wroga u bram. Jedyne znane im zagrożenie pochodziło z ich własnego kraju; jego źródłem była Wysoka Rada mająca siedzibę w odległej stolicy, Fume, oraz strażnicy wysyłani do miast po każdego, kto był zdolny do noszenia broni.
Strażnicy przybywali bez ostrzeżenia. Gdy brakło żołnierzy, do zajęcia ich miejsca w walce byli zmuszani zwykli ludzie, a kto się buntował, ponosił śmierć z rąk kata. W czasie pięćdziesięciu lat trwania wojny ludzkie żniwa w Morvane przeprowadzono dwa razy. Dzieci dorastały, słuchając opowieści o swoich zaginionych rodzicach, ludzie budowali kryjówki i wykopywali podziemne korytarze do ucieczki przed strażnikami, a wiele budynków stało pustych, ponieważ mieszkańcy stopniowo opuszczali miasto, przeprowadzali się do dalekich wiosek.
Kiedy strażnicy przybyli ostatnim razem, Kate Winters miała pięć lat. Owego dnia wszystko się zmieniło. Wtedy zabrano jej rodziców, a ona poznała, co to znaczy mieć wroga.
Od tamtego dnia dorastała u stryja, Artemisa Wintersa, który mieszkał i pracował w księgarni przy placu targowym Morvane. Morvane było jednym z ostatnich kilku wielkich miast okręgów północnych, liczącym od muru do muru niemal pięć kilometrów i podzielonym na dzielnice przez cztery kamienne łuki pozostałe z dawnych wieków, sprzed czasów strażników i wojny. Plac targowy znajdował się w centrum miasta, lecz zamiast handlowania zwykłymi towarami spotykanymi na targowiskach oraz przedmiotami luksusowymi i osobliwościami, kupcy sprzedawali tylko to, co sami wyhodowali, uszyli lub wytworzyli – podstawowe produkty potrzebne mieszkańcom Morvane do życia.
Książki nie stanowiły już jednej z głównych potrzeb Morvane, ale ponieważ księgarnia Artemisa i Kate – która przechodziła w rodzinie Wintersów z pokolenia na pokolenie – była jedyną ocalałą w mieście, nadal jakoś prosperowała. Wszystkie książki, jakie oferowali do sprzedaży, miały przedtem już co najmniej jednego właściciela, były podniszczone, z okładkami popękanymi i wytartymi. Naprawiali je i sprzedawali z niewielkim zyskiem. Taki handel dawał dość srebra, by wieść wygodne życie i móc płacić skromną pensję trzeciemu członkowi personelu, który w czasie potrzebnym Kate na naprawę jednej książki umiał naprawić dwie.
Na wypadek gdyby strażnicy kiedykolwiek powrócili do Morvane, Artemis nauczył Kate ostrożności i czujności. Trzymali pod ladą sztylet i ryglowali wszystkie okna, nawet w ciągu dnia. Artemis powiedział kiedyś, że to może im ocalić życie.
Reszta mieszczan zaczęła lekceważyć zagrożenie, woląc żyć w udawanym bezpieczeństwie niż w strachu. Nie sprawdzali już dróg ucieczki ani nie trzymali nocą pod drzwiami osiodłanych koni. Wkrótce jedynie dwoje właścicieli zakurzonej księgarni żywiło jakiekolwiek podejrzenia. Morvane zaczęło oddychać swobodnie. Życie mieszczan toczyło się dalej. Tak więc w dniu, kiedy strażnicy rzeczywiście powrócili, byli na to gotowi tylko Wintersowie.
Kate obudziło o świcie delikatne pukanie do drzwi jej sypialni. Mruknęła coś i naciągnęła koc na głowę.
– Obudziłaś się, Kate?
– Nie.
– Śniadanie gotowe.
– Zaraz wyjdę.
Artemis Winters był wielkim zwolennikiem wczesnego wstawania. Kate miała całkiem odmienne zdanie. Zazwyczaj starała się zyskać jeszcze kilka minut snu, dopóki stryj nie przyszedł obudzić jej ponownie, ale przypomniała sobie, jaki to dzień, i zmusiła się, by usiąść. Z kuchni dobiegało podzwanianie naczyń, a przez szparę pod drzwiami przeniknął zapach gorącej owsianki. Kate wsunęła stopy w kapcie i podeszła do lustra.
bardzo fajna ksiazka strasznie lekko sie czyta i strasznie pochlania serdecznie polecamszkoda tylko ze nikt nie zdecydowal sie na wydanie kolejnej czesci w jezyku polskim:(