Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 17 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Mervyn Peake
‹Gormenghast›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułGormenghast
Tytuł oryginalnyGormenghast
Data wydania1 czerwca 2004
Autor
PrzekładJadwiga Piątkowska
Wydawca Zysk i S-ka
CyklGormenghast
ISBN83-7150-903-0
Format572s. 125×183mm
Cena29,90
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Gormenghast

Esensja.pl
Esensja.pl
Mervyn Peake
« 1 4 5 6

Mervyn Peake

Gormenghast

– Boże! Boże! – pomyślał – Dlaczego ja, z wszystkich stworzeń na ziemi, niewinny zbrodni, mam być ukarany w ten sposób?
Ponownie wyszczerzył zęby w uśmiechu. Tym razem w czynności tej nie pozostało nic z ziewnięcia. Szczęki rozwarł niczym krokodyl. Jak ludzka głowa mogła mieścić tak straszne i olśniewające zęby? Był to nowiutki cmentarz. Jakże jednak anonimowy! Na żadnym z nagrobków nie wyryto nazwiska właściciela. Czyż zginęli w bitwie, owi zębowi zmarli, których pomniki bez nazwiska, bez daty połyskiwały w promieniach słońca, gdy szczęki się otwierały, a gdy się zamykały, ocierały się o siebie, zgrzytając z biegiem lat w coraz zażylszej znajomości? Prunesquallor uśmiechał się. Znalazł bowiem ulgę w myśli, że można sobie wyobrazić parę gorszych rzeczy niż obarczenie siostrą w sensie metaforycznym, na przykład, mógłby być nią obarczony w całej grozie dosłowności. Przez jego wyobraźnię przemknęło wstrząsająco wyraźne wyobrażenie siostry na jego grzbiecie, z płaskimi stopami w strzemionach, bodącej mu boki piętami, gdy cwałując na czworakach wokół stołu, z wędzidłem w ustach, z pośladkami znaczonymi smagnięciami jej bicza, marnuje w galopie swe nędzne życie.
– Gdy zadaję ci pytanie, Alfredzie – powiadam, gdy zadaję ci pytanie, Alfredzie, chciałabym myśleć, że będziesz na tyle uprzejmy, pomimo że jesteś moim bratem, i mi odpowiesz, zamiast uśmiechać się pod nosem.
Jedyna rzecz, której doktor nie był w stanie zrobić, to uśmiechnąć się pod nosem. Jego twarz miała do tego nieodpowiedni kształt. Mięśnie poruszały się w zupełnie inny sposób.
– Siostro moja – powiedział – skoro taka jesteś, przebacz twemu bratu, jeśli możesz. Oczekuje on bez tchu twej odpowiedzi na jego pytanie. Oto ono, moja turkaweczko. Co mu powiedziałaś? Zapomniał bowiem tak całkowicie, że gdyby od tego zależała nawet jego śmierć, zmuszony byłby żyć – z tobą, spadły owocu, tylko z tobą.
Irma nigdy nie wysłuchała więcej niż pięciu pierwszych słów z nieco zawiłych okresów zdaniowych brata, więc omijało ją wiele obelg. Obelgi, pozbawione złośliwości, dostarczały doktorowi pewnej formy werbalnej rozrywki, bez której byłby zmuszony pozostawać zamknięty w gabinecie przez cały czas. Nie był to zresztą gabinet, bo chociaż ściany wypełniały książki, nie było tam nic poza bardzo wygodnym fotelem i bardzo pięknym dywanem. Nie było biurka. Ani papieru, ani atramentu. Nie było nawet kosza na śmieci.
– O co mnie zapytałaś, ciało mego ciała? Zrobię dla ciebie, co tylko będę mógł.
– Właśnie mówiłam, Alfredzie, że nie jestem pozbawiona wdzięku. Nie pozbawiona elegancji czy rozumu. Dlaczego nikt się do mnie nie zbliża? Dlaczego nikt mi nie robi awansów?
– Mówisz o awansach finansowych? – zapytał doktor.
– Mówię o awansach duchowych, Alfredzie, i ty o tym wiesz. Cóż takiego inne mają, czego ja nie mam?
– Lub przeciwnie – powiedział Prunesquallor – czego nie mają inne, a co ty już posiadasz?
– Nie nadążam za twoją myślą, Alfredzie. Powiedziałam, że nie nadążam za tobą.
– Właśnie to robisz – powiedział brat, rozkładając ramiona i trzepiąc palcami. – A chciałbym, żebyś przestała.
– A moje maniery, Alfredzie. Nie zauważyłeś tego? Coś niedobrze z waszą płcią – czyż mężczyźni nie widzą, że się dobrze poruszam?
– Może jesteśmy zbyt uduchowieni – powiedział doktor Prunesquallor.
– Lecz moja postawa! Alfredzie, moja postawa!
– Nazbyt mocarna, kochane białko, stanowczo nazbyt mocarna; kołyszesz się z boku na bok ponurym gościńcem życia, kręcąc przy tym biodrami. Och, nie, moja droga, twoja postawa ich odstrasza, naprawdę. Przerażasz ich, Irmo.
Tego było dla niej za wiele.
– Nigdy we mnie nie wierzyłeś! – zawołała, wstając od stołu, a okropny rumieniec zabarwił jej nieskazitelną skórę. – Ale mogę ci powiedzieć – jej głos wzniósł się do ostrego pisku – że jestem damą! Jak myślisz, czego chcę od mężczyzn? Zwierzęta! Nienawidzę ich. Są ślepi, głupi, niezdarni, okropni, ociężali, ordynarni. A ty jesteś jednym z nich! – zapiszczała, wskazując palcem na brata, który uniósłszy nieco brwi, kończył rysowanie strusia, poczynając od miejsca, gdzie był przerwał. – A ty jesteś jednym z nich! Czy mnie słyszysz, Alfredzie, jednym z nich!
Jej podniesiony głos sprowadził do drzwi służącego. Otworzył je nieroztropnie, rzekomo dla zapytania, czy na niego dzwoniła, lecz w istocie, by zobaczyć, co się dzieje.
Szyja Irmy drżała jak cięciwa.
– Cóż damy mogą mieć wspólnego z mężczyznami? – zapiszczała; następnie, ujrzawszy w drzwiach twarz służącego, pochwyciła ze stołu nóż i cisnęła nim w kierunku twarzy. Próba trafienia do celu jednak była nie najlepsza, może dlatego, że tak ją absorbowało bycie damą, toteż nóż wbił się w sufit tuż nad jej głową i tam idealnie naśladował drgania jej szyi.
Doktor, dodawszy z rozwagą ostatni kręg do ogona szkieletu strusia, zwrócił twarz najpierw ku drzwiom, gdzie służący, z szeroko otwartymi ustami, gapił się jak urzeczony na drgający nóż.
– Czy byłbyś uprzejmy, człowieku, usunąć zbyteczne swe ścierwo od drzwi tego pokoju – powiedział wysokim, roztargnionym głosem – i zabrać je do kuchni, gdzie, jak sądzę, płacą ci za to, żebyś robił to i owo pomiędzy garnkami… dobrze? Nikt na ciebie nie dzwonił. Głos twej pani, choć wysoki, zupełnie nie przypomina dzwonka… absolutnie nie.
Twarz cofnęła się.
– A poza tym – rozległ się rozpaczliwy okrzyk tuż spod noża – nigdy nie przychodzi mnie odwiedzić! Nigdy! Nigdy!
Doktor wstał od stołu. Wiedział, że miała na myśli Steerpike’a, gdyby nie on bowiem, nigdy by chyba nie doświadczyła wybuchu owej tłumionej namiętności, która w niej wzbierała od chwili, gdy młodzieniec wypuścił strzały pochlebstw ku jej nazbyt wrażliwemu sercu.
Jej brat otarł usta serwetką, strzepnął okruszek ze spodni i wyprostował długie, wąskie plecy.
– Zaśpiewam ci piosenkę – powiedział. – Ułożyłem ją wczoraj wieczorem w kąpieli, ha! ha! ha! ha! – cudaczna rymowanka, powiadam – cudaczna rymowanka.
Zaczął chodzić wokół stołu, splótłszy eleganckie, białe dłonie.
– To brzmiało tak, jak sądzę… – Ponieważ jednak wiedział, że najprawdopodobniej pozostanie głucha na jego recytacje, wziął kieliszek stojący obok jej talerza. – Potrzebujesz troszeczkę wina, droga Irmo, przed pójściem do łóżka – udasz się bowiem natychmiast, nieprawdaż, moja spazmatyczko, do krainy snu – ha! ha! ha! – gdzie będziesz mogła być damą przez całą noc.
Z szybkością zawodowego magika wyjął z kieszeni paczuszkę i wydostawszy z niej tabletkę, wrzucił ją do kieliszka Irmy. Nalał do kieliszka nieco wina i podał jej z przesadną gracją, którą zazwyczaj okazywał. – Ja też sobie naleję – powiedział – więc przepijmy do siebie.
Irma opadła na krzesło, ukrywszy w dłoniach podłużną marmurową twarz. Czarne okulary, które nosiła, by chronić oczy przed światłem, tworzyły na policzku zawadiacki kąt.
– No, no, zapominam o obietnicy! – wykrzyknął doktor, stojąc przed nią, wysoki, smukły i wyprostowany, przechyliwszy na bok jak ptak celuloidową głowę, będącą samą wrażliwością i nerwową inteligencją.
– Najpierw łyk tego wspaniałego wina z winnicy u stóp zadumanego wzgórza – widzę to tak wyraźnie – a ty, Irmo, czy ty też to widzisz? Chłopi harują i pocą się w słońcu – a dlaczego? Bo nie mają wyboru, Irmo. Są przerażająco biedni, a ich pochylone karki są krzywe. Gospodarz zaś, jak dobry mąż dbający o ukochaną żonę, głaszcze spracowaną dłonią winorośl, szepcze i przypochlebia się. „Drobne grona – szepcze – dajcie wino. Irma czeka”. I oto ono; oto ono, ha, ha, ha, ha! Wspaniałe, chłodne i białe, w pucharze ze rżniętego szkła. Odrzuć zawój i wychyl kielich, gderliwa królowo!
Irma nieco się ożywiła. Nie słyszała ani jednego słowa. Przebywała we własnym piekle upokorzenia. Skierowała wzrok ku nożowi w suficie. Cienka linia jej ust zadrżała, lecz wzięła kieliszek z wyciągniętej dłoni brata.
Ten trącił się z nią kieliszkiem, po czym ona, kopiując ruch jego ramienia, uniosła odruchowo ramię i wypiła.
– A teraz rymowanka, którą wyprodukowałem w swój nonszalancki sposób. Jak to brzmiało? Jak to brzmiało?
Prunesquallor wiedział, że już przy trzecim wierszu zacznie działać silny, pozbawiony smaku środek nasenny, który rozpuścił w winie. Usiadł na podłodze u jej kolan i stłumiwszy wstręt, poklepywał jej dłoń.
– Pszczela królowo – powiedział – spójrz na mnie, o ile możesz. Przez północne okulary. Nie powinno to być zbyt straszne – dla kogoś, kto się wychowywał na okropnościach. A więc, posłuchaj… – Oczy Irmy już zaczynały się zamykać.
– Myślę, że to brzmi tak. Nazwałem ją Kostny koń.
Jak kuglarz trzaśnij w kości łokcia,
Pomachaj mi piszczelą.
O kostny koniu, niech przyszłością
Topiele się zabielą.
Już cię nie cieszą ani drzewa,
Jaskry cię nie zachwycą,
Gdy burza skurczów się przelewa
Przez białą twą miednicę.
– Podoba ci się, Irmo? – Przytaknęła sennie.
Pagodę grzbietu wstrząśnij bladą,
W łopatki zadzwoń szyny.
Od świataś się odsunął wrzawy,
Czyż trzeba ci jodyny?
Siadło natychmiast kostne dziwo,
Żebrami dzwoniąc śmiało.
Chyba spojrzałem na nie krzywo,
Choć nic nie ukrywało.
Wszak bez przykrycia… tylko…
W tym momencie doktor, zapomniawszy co dalej, ponownie spojrzał na Irmę. Spała smacznie. Doktor zadzwonił.
– Pokojówkę pani; nosze; paru ludzi do obsługi. – W drzwiach pojawiła się twarz. – Pospiesz się. – Twarz się cofnęła.
Gdy położono Irmę do łóżka, przygaszono lampę w jej pokoju i cisza spłynęła na dom, doktor odemknął drzwi do gabinetu, wszedł i zagłębił się w fotelu. Kruche łokcie położył na wyściełanych oparciach. Splótł palce w delikatną kiść, na której wsparł podłużną i zapadłą szczękę. Po chwili zdjął okulary i umieścił na oparciu fotela. Następnie znowu zacisnął palce pod brodą, zamknął oczy i lekko westchnął.
koniec
« 1 4 5 6
3 czerwca 2004

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Tegoż twórcy

Szaleństwo na zamku Gormenghast
— Jędrzej Burszta

Krótko o książkach: Czerwiec 2005
— Eryk Remiezowicz

Rozpad
— Eryk Remiezowicz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.