Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 26 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Robert Kirkman, Jay Bonansinga
‹Droga do Woodbury›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułDroga do Woodbury
Tytuł oryginalnyThe Road to Woodbury
Data wydania6 marca 2013
Autorzy
PrzekładBartosz Czartoryski
Wydawca Sine Qua Non
CyklThe Walking Dead. Żywe trupy
ISBN978-83-63248-76-5
Format320s. 135×205mm
Cena34,90
Gatunekfantastyka, groza / horror
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Droga do Woodbury

Esensja.pl
Esensja.pl
Robert Kirkman, Jay Bonansinga
1 2 3 »
Prezentujemy fragment powieści Roberta Kirkmana i Jay’a Bonansingy „Droga do Woodbury”. Książka, będąca kolejną odsłoną cyklu „The Walking Dead. Żywe trupy” ukazała się nakładem wydawnictwa Sine Qua Non.

Robert Kirkman, Jay Bonansinga

Droga do Woodbury

Prezentujemy fragment powieści Roberta Kirkmana i Jay’a Bonansingy „Droga do Woodbury”. Książka, będąca kolejną odsłoną cyklu „The Walking Dead. Żywe trupy” ukazała się nakładem wydawnictwa Sine Qua Non.

Robert Kirkman, Jay Bonansinga
‹Droga do Woodbury›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułDroga do Woodbury
Tytuł oryginalnyThe Road to Woodbury
Data wydania6 marca 2013
Autorzy
PrzekładBartosz Czartoryski
Wydawca Sine Qua Non
CyklThe Walking Dead. Żywe trupy
ISBN978-83-63248-76-5
Format320s. 135×205mm
Cena34,90
Gatunekfantastyka, groza / horror
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup
CZĘŚĆ PIERWSZA
Czerwony świt
Życie boli bardziej niż śmierć
Jim Morrison
Żadne z nich nie słyszy kąsaczy przedzierających się przez las. Metaliczne odgłosy towarzyszące wbijaniu namiotowych śledzi w chłodną, upartą glinę zagłuszają ich kroki. Znajdują się jeszcze jakieś pięćset jardów od polany, skryci w cieniach rzucanych przez wysokie sosny.
Żadne z nich nie słyszy trzasków łamanych gałązek, niesionych gdzieś daleko przez północny wiatr, ani gardłowych jęków niknących pośród drzew. Żadne z nich nie czuje smrodu gnijącego mięsa i fetoru rozkładających się fekaliów. Zapach płonącego jesiennego drewna i przejrzałych owoców unoszący się w popołudniowym powietrzu maskuje odór żywych trupów. Przez dłuższą chwilę żaden z osadników wznoszących obozowisko nie zdaje sobie sprawy z nadciągającego niebezpieczeństwa – zajęci są stawianiem belek podporowych, których funkcję pełnią znalezione szyny kolejowe, słupy telefoniczne i pordzewiałe pręty zbrojeniowe.
– Popatrz na mnie… jestem żałosna – wzdycha z rozdrażnieniem szczupła młoda kobieta z włosami związanymi w kucyk, klęcząc niezdarnie przy kawałkach rozłożonego na ziemi, upstrzonego farbą płótna.
Drży lekko w swojej przydużej bluzie z napisem „Georgia Tech” i podartych jeansach, podzwaniając przy tym starą biżuterią. Rumiana i piegowata, o długich, ciemnych włosach delikatnie zaplecionych w warkoczyki, które spływają po jej twarzy, Lilly Caul jest kłębkiem nerwów; wciąż zakłada zbłąkane kosmyki za uszy lub kompulsywnie gryzie paznokcie. Niewielką dłonią ściska mocniej trzonek młotka i raz po raz wali w główkę metalowego śledzia; obuch co rusz ześlizguje się po niej, jakby ktoś natłuścił przeklęty przedmiot oliwą.
– Nic się nie dzieje, Lilly, uspokój się – mówi stojący za nią potężny mężczyzna.
– Dwulatek by sobie z tym poradził.
– Naprawdę nie musisz być dla siebie tak surowa.
– A myślisz, że mnie to bawi? – Wali jeszcze parę razy młotkiem, trzymając go oburącz, lecz nadal bez pożądanego efektu. – Tylko wkurza mnie ten cholerny śledź.
– Trzymasz za wysoko.
– Co?
– Przesuń dłoń trochę niżej, niech młotek sam pracuje.
Uderza jeszcze parę razy. Metalowy kołek wyskakuje z ziemi, leci w górę i ląduje dziesięć stóp dalej.
– Niech to! Szlag! – Lilly ciska młot na ziemię, wbija w niego wzrok i wzdycha.
– Dobrze ci idzie, mała. Daj, pokażę ci.
Mężczyzna podchodzi bliżej, klęka obok niej i wyciąga rękę po młotek. Lilly reaguje niechętnie.
– Jeszcze chwila, okej? Poradzę sobie. Naprawdę – nalega, a jej wąskie ramiona sztywnieją.
Łapie kolejny kołek i próbuje raz jeszcze, niezobowiązująco uderzając w główkę śledzia. Powoli grunt poddaje się naporowi, choć wciąż jest twardy niczym cement. Październik był zimny i ziemia na południe od Atlanty stwardniała. Z jednej strony wyszło im to na dobre, glina zdążyła bowiem wyschnąć i mogli podjąć decyzję o rozbiciu tutaj tymczasowego obozowiska. Nadchodziła zima, a oni od tygodnia próbowali znaleźć odpowiednie miejsce, żeby przemyśleć parę rzeczy, odpocząć, zastanowić się nad przyszłością – o ile jeszcze jakąś mieli.
– Robisz to mechanicznie. – Krzepki Afroamerykanin wykonuje parę wymachów potężnym ramieniem. Ma dłonie tak wielkie, że mógłby w nich zmieścić całą jej głowę. – Polegasz na grawitacji i ciężarze młotka.
Lilly z wielkim wysiłkiem odrywa wzrok od jego ramion, które wędrują w górę i w dół. Nawet w jeansowej koszuli i sfatygowanym podkoszulku Josh Lee Hamilton prezentuje się imponująco. Ma posturę futbolisty – ogromne barki, umięśnione uda i mocarny kark – ale jednak jest w nim pewna delikatność. Smutne oczy o długich rzęsach i gęste brwi, wiecznie zmarszczone czoło i pogłębiające się zakola sprawiają, że roztacza wokół aurę niespodziewanej czułości.
– Nic wielkiego… widzisz? – Wykonuje jeszcze jeden zamach wyimaginowanym młotkiem, a jego wytatuowany biceps, wielki jak brzuch tucznika, podskakuje. – Rozumiesz, o co mi chodzi?
Lilly dyskretnie odwraca wzrok od ramion Josha. Za każdym razem, kiedy zaczyna się wgapiać w jego muskuły, sprężyste plecy czy szerokie bary, czuje delikatne ukłucie winy. Pomimo tego, że spędzają ze sobą sporo czasu w tym piekle, którym stała się Georgia po, jak to mówią, „Przemianie”, Lilly uważa, aby nie przekroczyć żadnej z granic intymności. Sądzi, że w tych warunkach lepiej będzie utrzymać kontakt czysto platoniczny, niczym brat z siostrą czy najlepsi przyjaciele, ale to wszystko. Panuje zaraza, więc trzeba skupić się na pilnowaniu własnego nosa. Podobne postanowienia nie powstrzymują jej jednak od obdarowywania potężnego mężczyzny zalotnymi uśmiechami, kiedy ten nazywa ją „dziewczynką” lub „laleczką”… Upewnia się też za każdym razem przed pójściem spać, moszcząc się w śpiworze, że Josh zauważy chiński symbol wytatuowany nad jej pośladkami.
Wodzi go za nos? Manipuluje nim? Retoryczne pytania pozostają bez odpowiedzi. Tlące się w żołądku Lilly zarzewia strachu zdołały wyrugować z niej jakiekolwiek skrupuły i wzorce przyzwoitych międzyludzkich zachowań. Całe jej życie naznaczone było lękiem – jeszcze w liceum dorobiła się wrzodów, a podczas przerwanej habilitacji na Georgia Tech musiała przyjmować leki uspokajające. Teraz jednak uczucie niepokoju nie opuszcza jej ani na chwilę. Strach zatruwa jej sny, przyćmiewa zmysły, chwyta za serce. Sprawia, że robi to, czego nie chce. Ściska trzonek młotka tak mocno, że żyły na jej nadgarstku drżą.
Na Boga, to przecież nie fizyka kwantowa! – wykrzykuje, po czym uderza wściekle w śledzia, wbijając go głęboko w ziemię.
Łapie kolejny kołek i przechodzi na drugi koniec rozpostartego na ziemi namiotu. Wbija metal w glinę, drąc przy tym materiał, i zaczyna walić szaleńczo młotkiem w śledzia, raz trafi ając, a raz chybiając. Krople potu pojawiają się na jej karku i czole; uderza w kołek niczym opętana, jakby od tego zależało jej życie. Przestaje. Oddycha ciężko, wycieńczona, ze skórą wilgotną od potu.
– No dobra… tak też można – mówi Josh, podnosząc się.
Po jego twarzy przemyka uśmiech, gdy spogląda na czekające w kolejce pół tuzina kołków. Lilly nie odzywa się ani słowem.
Żywe trupy są coraz bliżej, zaledwie pięć minut od polany, maszerują niestrudzenie przez las.
Żaden z towarzyszy Lilly Caul – których jest niemal setka; każdy z nich niechętnie spogląda na pozostałych, choć to z nimi zmuszony jest współtworzyć coś na kształt zorganizowanej społeczności – nie zdaje sobie sprawy ze słabości miejsca, które wybrali na obozowisko.
Na pierwszy rzut oka jest doskonałe. Zielona polana położona pięćdziesiąt mil od miasta, pośród drzew, które jeszcze niedawno rodziły miliony buszli brzoskwiń, gruszek i jabłek rocznie. Na twardej, ubitej ziemi rośnie jedynie palusznik krwawy. Opuszczona przez właścicieli, którzy zapewne zarządzali okolicznymi sadami, polana ma wielkość boiska do piłki nożnej. Wiodą do niej kręte, żwirowe drogi, poprowadzone między ścianami rosnących gęsto sosen i dębów, które ciągną
się aż do wzgórz. Na północnym krańcu polany stoi rozległa, spalona posiadłość, której poczerniałe lukarny odcinają się na tle nieba jak skamieniałe kościotrupy; szyby wydmuchnęła z nich niedawna burza. Przez ostatnie parę miesięcy spłonęło wiele domów i farm znajdujących się na północ od Atlanty. W sierpniu, podczas pierwszych starć z chodzącymi truchłami, fala paniki przeszła przez południowe stany, całkowicie paraliżując pracę służb ratunkowych. Szpitale pękały w szwach, a potem po prostu je pozamykano, w remizach pogasły światła, a drogę międzystanową numer 85 całkowicie zablokowały jadące zewsząd auta. Ludzie stracili nadzieję – przestali gorączkowo stroić swoje radia na baterie w poszukiwaniu jakichkolwiek wiadomości i zaczęli szukać rzeczy, które pomogłyby im przeżyć, sklepów do splądrowania i miejsca, gdzie mogliby się zadekować.
Ludzie, którzy zgromadzili się w okolicy zrujnowanej posiadłości, spotkali się albo na zakurzonych bocznych drogach przecinających pola tytoniu, albo w podmiejskich centrach handlowo-usługowych w hrabstwach Pike, Lamar i Meriwether. Ich grupa składała się z osób w różnym wieku, wliczając w to ponad tuzin rodzin z małymi dziećmi, konwój rzężących, dymiących pojazdów rósł zaś… aż zaistniała potrzeba znalezienia jakiegoś schronienia, gdzie będzie można złapać oddech.
1 2 3 »

Komentarze

19 III 2013   01:30:07

OMG, co za gniot

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.