Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 29 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

John Brunner
‹Ślepe stado›

WASZ EKSTRAKT:
70,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułŚlepe stado
Tytuł oryginalnyThe Sheep Look Up
Data wydania3 lutego 2016
Autor
PrzekładWojciech Próchniewicz
Wydawca MAG
SeriaArtefakty
ISBN978-83-7480-633-6
Format464s. 130×210mm; oprawa twarda
Cena39,—
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Ślepe stado

Esensja.pl
Esensja.pl
John Brunner
« 1 2 3 »

John Brunner

Ślepe stado

Drzwi do męskiej toalety nosiły znak Wodnika, a damskiej – Panny. Gdy zaczynał pracę, udało mu się rozśmieszyć grupkę kolegów stwierdzeniem, że w imię prawdziwej równości powinny być tylko jedne drzwi, oznaczone symbolem Bliźniąt. Dzisiaj nie było mu do żartów.
Pod zamkniętymi drzwiami jednej z kabin – stopy. Nieufnie, pamiętał bowiem o zdarzających się w dzisiejszych czasach napadach w męskich toaletach, ulżył sobie, wpatrując się jednym okiem w tamte drzwi. Usłyszał delikatne syknięcie, potem szczęknięcie. Jezus, ktoś tam napełnia strzykawkę? Zakradł się tu narkoman o kosztownym nałogu, żeby mieć święty spokój. Mam wyciągać gazówkę?
Prosta droga do paranoi. Buty były elegancko wyglansowane, mało prawdopodobne u zaniedbanego narkomana. Poza tym ostatni rozbój zdarzył mu się ponad dwa lata temu. Sytuacja się poprawiała. Podszedł do umywalek, choć świadomie wybrał tę, w której lustrze widać było zajętą kabinę.
Nie chcąc zostawiać tłustych plam na jasnych spodniach, ostrożnie poszukał w kieszeni monety do dozownika wody. Szlag. Zmienili to cholerstwo od ostatniej wizyty. Miał centówki i ćwierćdolarówki, ale napis mówił, że mogą być tylko dziesiątki. A nie ma choć jednego bezpłatnego? Nie.
Już prawie wychodził, żeby poprosić Felice o drobne, gdy drzwi kabiny się otworzyły. Wyszedł facet w ciemnym ubraniu, wkładający marynarkę, w której prawej bocznej kieszeni kryło się coś ciężkiego. Niewyraźnie go kojarzył. Rozluźnił się. Ani narkoman, ani ktoś obcy. Pewnie cukrzyca albo problemy z wątrobą. Wygląda przy tym całkiem nieźle, pełne policzki, rumiana twarz. Ale kto to…?
– A, pan pewnie na to spotkanie z Chalmersem! – Nieobcy podszedł ku niemu, już wyciągając dłoń, by zaraz ze śmiechem ją cofnąć.
– Przepraszam, może najpierw umyję ręce. Jestem Halkin, z San Diego.
I jaki taktowny do tego.
– Ja jestem Mason, z Denver. Hmm… nie ma pan czasem dziesiątki?
– Jasne! Proszę bardzo.
– Dziękuję – mruknął Philip i staranie zatkał umywalkę przed puszczeniem wody.
Nie miał pojęcia, ile warta jest dziesiątka, ale jeśli tyle samo, co cent półtora roku temu, to ledwo wystarczało tego, żeby namydlić i spłukać dłonie. Skóra swędziała, jakby pokrywał ją pył. W lustrze nie było nic widać, a zaczesane do tyłu brązowe włosy wciąż wyglądały schludnie – więc wszystko w porządku – ale Halkin był ubrany praktycznie, w prawie czarny garnitur, podczas gdy on wbił się w najnowsze i najelegantsze ubranie – według standardów z Kolorado i pod silnym wpływem elit towarzyskich zjeżdżających się co roku na sporty zimowe. Było bladoniebieskie, bo Denise mówiła, że pasuje mu do oczu. Choć się nie gniotło, na kołnierzu i mankietach już miało ciemne smugi. Zanotować: następnym razem, jadąc do L.A….
Woda była paskudna, niewarta dziesięciu centów. Mydło – dobrze chociaż, że firma nie oszczędzała i porozkładała na umywalkach kostki, zamiast żądać kolejnej dziesięciocentówki za nasączoną nim chusteczkę – ledwo się pieniło. Kiedy opłukiwał twarz, woda spłynęła mu do ust. Smakowała solą morską i chlorem.
– Pan pewnie też utknął, tak samo jak ja – powiedział Halkin, odwracając się, by wysuszyć ręce suszarką. Była darmowa. – Co się stało? Ci cholerni trainiści okupują Wilshire?
Mycie twarzy było błędem. Nie było ręczników, ani papierowych, ani innych. Nie pomyślał, żeby wcześniej to sprawdzić. Jest jakaś wielka afera o włókna celulozowe w Pacyfiku. Coś czytałem, ale nie skojarzyłem. Czując się zupełnie jak niezręczny nastolatek, spróbował podetknąć twarz pod strumień ciepłego powietrza, mimochodem zastanawiając się, czego używają zamiast papieru toaletowego – okrągłych kamyków, jak muzułmanie?
Za wszelką cenę zachować pozory.
– Nie, po prostu korek na autostradzie do Santa Monica.
– A, no tak. Słyszałem, że straszne dziś korki. Przez te plotki, że wyszło słońce?
– Nie, po prostu… – powstrzymał absurdalny odruch sprawdzenia, czy nie słyszy go żaden czarny, ani Felice, ani ochroniarze z parkingu – po prostu jakiś walnięty czarnuch wyskoczył z auta w połowie korka i próbował przebiec na drugą stronę.
– Co pan mówi? Pewnie nawalony?
– Pewnie tak. O, dziękuję… – Halkin uprzejmie przytrzymał mu drzwi. – Samochody musiały go omijać, hamować i pierdut, pozderzały się, chyba ze czterdzieści. Cudem go ominęły, ale i tak nic mu to nie dało. W drugą stronę auta też jechały prawie stówę i zaraz jak przelazł przez barierkę, wpadł pod sportowy samochód.
– Matko Boska.
Stanęli oko w oko z Felice, która przytrzymywała im windę. Zaprosili ją do środka, a dłoń Halkina zawisła nad przyciskami.
– Trzecie, prawda?
– Nie, nie jesteśmy u Billa w gabinecie. W sali konferencyjnej na siódmym.
– A samochód cały? – ciągnął Halkin.
– Na szczęście karambol mnie ominął. Ale musieliśmy ponad pół godziny stać i czekać aż przywrócą ruch… A pan się spóźnił przez trainistów?
– Tak, na Wilshire. – Zawodowy uśmiech Halkina ustąpił skrzywieniu. – Leserzy i żule, co do jednego! I pomyśleć, że to dla nich musiałem się pocić…! Pan też odsłużył swoje, jak rozumiem?
– Oczywiście. W Manili.
– Mnie wzięli do Wietnamu i Laosu.
Winda zwalniała. Zerknęli na podświetlane cyfry. Piąte, nie siódme. Drzwi rozsunęły się, ukazując pryszczatą kobietę, która mruknęła:
– A, cholera! – Ale i tak wsiadła. – Przejadę się z wami do góry, a co tam – dodała głośniej. – W tym parszywym budynku zdechnąć można, zanim się człowiek windy doczeka.
• • •
Okna sali konferencyjnej miały żółtoszarą barwę. Narada zaczęła się bez czekania na dwóch spóźnialskich – Philip cieszył się, że nie wchodzi sam. Ośmiu czy dziewięciu mężczyzn siedziało sobie w wygodnych fotelach, na składanych podłokietnikach mieli książki, notatniki, dyktafony. Naprzeciwko nich, za stołem w kształcie niedożywionego bumerangu, siedział William Chalmers, wiceprezes ds. sprzedaży regionalnej, czarnowłosy facet pod pięćdziesiątkę, który wyhodował sobie zbyt duży brzuch, żeby dobrze wyglądać w modnym obcisłym garniturze. Thomas Grey, starszy aktuariusz, chudy, łysy, pięćdziesięcioletni, w okularach z tak grubymi szkłami, że aż chciało się myśleć, że to przez nie garbi się w ramionach, akurat stał; ewidentnie przerwali mu, wchodząc. Wyglądało na to, że stracił wątek – podrapał się w roztargnieniu pod lewą pachą i przywitał ich zaledwie zdawkowym skinieniem głowy.
Natomiast Chalmers powitał spóźnionych bardzo serdecznie, nie pozwolił dokończyć przeprosin, zaprosił na wolne miejsca – oczywiście w pierwszym rzędzie. Zegar na ścianie zamiast planowej dziesiątej trzydzieści pokazywał za dwie jedenastą. Philip, starając się nie zwracać na niego uwagi, wziął z przydzielonego mu fotela teczkę z papierami i rozdał mechaniczne uśmiechy współpracownikom, których znał przelotnie, z widzenia.
• • •
Przelotnie…
Nie myśl o Laurze. Tylko nie o Laurze. Dennie, ja cię kocham! Kocham Josie, kocham Harolda, całą moją rodzinę! Ale gdybyś się tak nie upierała, żebym…
Och, daj spokój. Nie rób z igły wideł!
• • •
Ale jego sytuacja w żadnym razie nie była stabilna. Jak wszyscy dobrze wiedzieli, był najmłodszym z regionalnych dyrektorów Angel City: L.A., Zatoka, Południowa Kalifornia, Oregon, Utah, Arizona, Nowy Meksyk, Teksas, Kolorado. O siedem lat młodszym od kolejnego. Plotkowano, że w przyszłym roku podzielą Teksas, ale na razie to się nie stało. A to znaczyło, że po piętach depczą mu całe hordy wyszkolonych, obstawionych dyplomami bezrobotnych. Miał sześciu handlowców z doktoratami. Trzeba biec, żeby pozostać w miejscu…
– Czy mogę kontynuować? – zapytał Grey.
Philip opanował się. Gdy po raz pierwszy poznał aktuariusza, uznał go za suche przedłużenie jego komputerów, za człowieka zatraconego w świecie, w którym liczą się tylko liczby. Potem jednak dowiedział się, że to Grey był pomysłodawcą symboliki astrologicznej w materiałach reklamowych, co przyniosło Angel City status jedynej firmy, której baza klientów poniżej trzydziestki rośnie równie szybko, jak procent populacji, który stanowią. A człowieka z taką głową warto posłuchać.
– Dziękuję. Właśnie wyjaśniałem, dlaczego się tu spotykamy.
• • •
Oczy wywrócone do tyłu, rozdziawione usta, oddech syczący w gardle! Nie ma co się oszukiwać. Przy żadnej kobiecie nie czułem się tak stuprocentowym mężczyzną!
Philip dotknął językiem wnętrza policzka. Walnęła go wierzchem dłoni w policzek i wyszła, wściekła, z motelowego domku, bo zaproponował jej pieniądze. Skaleczyła go. Krwawił przez pięć minut. Trafiła prosto w górny kieł, od zawsze najostrzejszy ze wszystkich zębów.
• • •
– To przez to – ciągnął Grey – że od stycznia planujemy podnieść składki. Bo oczywiście nasze stawki od zawsze opierały się na założeniu, że statystyczna długość życia w Stanach będzie rosnąć. A w ciągu ostatnich trzech lat zaczęła spadać.
KURZA GRZĘDA
Punkt dziewiąta trainiści rozrzucili po jezdni kolczatki, powodując gigantyczny zator, siedem na dwanaście przecznic. Psy, jak zawsze, były gdzie indziej – nie brakowało sympatyków chętnych, by odciągnąć ich uwagę. Trudno było się doliczyć, ilu sprzymierzeńców ma ich ruch – ale można się było domyślić, że w Nowym Jorku, Chicago, Detroit, L.A. czy San Francisco ludzie raczej wiwatują, a na Środkowym Zachodzie i na przedmieściach raczej wyciągają broń. Innymi słowy, najmniejsze poparcie mieli w rejonach, gdzie głosowało się na Prexy’ego.
Potem zmatowili szyby unieruchomionych samochodów tanim przemysłowym środkiem do trawienia szkła, a na drzwiach wymalowali slogany, czasem długie: ZAGROŻENIE DLA ŻYCIA i ZDROWIA, a przeważnie krótkie: SMRODOCHÓD! Najczęstsze jednak było dobrze znane wszystkim hasło: PRZESTAŃCIE, PRZEZ WAS GINIEMY!
A każdy napis kończył się nierównym jajkiem nad iksem – uproszczoną, piktogramową wersją trainistycznego symbolu – zredukowanej czaszki i skrzyżowanych piszczeli.
Po wszystkim zerknęli na wydrukowane kartki, których wiele rozwiewanych przez przejeżdżające samochody polatywało potem w rynsztokach, zajęli się pobliskimi witrynami sklepowymi, zasłaniając wystawione w nich towary podobnymi hasłami. Dla każdego sklepu znalazło się odpowiednie hasło.
Trudne to zresztą nie było.
• • •
« 1 2 3 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Głupie owieczki i ekologia
— Dominika Cirocka

Tegoż twórcy

Cudzego nie znacie: Krótki przegląd książek
— Eryk Remiezowicz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.