Zamieszczamy fragment powieści Marcina Przybyłka zatytułowanej „Gamedec. Granica rzeczywistości”. Ukaże się ona na początku maja nakładem wydawnictwa superNOWA.
Marcin Przybyłek
Gamedec. Granica rzeczywistości
Zamieszczamy fragment powieści Marcina Przybyłka zatytułowanej „Gamedec. Granica rzeczywistości”. Ukaże się ona na początku maja nakładem wydawnictwa superNOWA.
Marcin Przybyłek
‹Gamedec. Granica rzeczywistości›
Zawsze uważałem, że instynkt jest po to, żeby się nim kierować. Zwłaszcza gdy przed czymś ostrzega. A jednak pamiętam niejedną sprawę, w której wewnętrzny głos alarmował na każdym kroku, a ja mimo to brnąłem w niebezpieczne rejony.
Ta zaczęła się e-mailem:
Zapraszam na spotkanie w starej szopie przy Słoneczna Street, dwa kilometry na południe od Wooden Podkowou. Charakterystyczny krzywy komin. Pojutrze o 10.30. Intratne zlecenie.
Jakież to intratne zlecenie mogę dostać w starej szopie? Sprzeczność kłuła w oczy. Odezwał się ostrzegawczy mentalny sygnał. Ruszyły wspomnienia filmów o mafii, obrazy opuszczonych domostw i morderstw dokonanych wśród pól. Troska o dyskrecję posunięta do tego stopnia najpewniej oznaczała kłopoty. Ale pomyślałem też, że może to jakiś ekscentryk. Dziwak. Lubię dziwaków.
Chałupa rzeczywiście sprawiała wrażenie, jakby się miała rozlecieć. Blaszaną rurę imitującą komin zmaltretowano i powykręcano chyba celowo, by uczynić niezawodnym znakiem rozpoznawczym. Ostrożnie wszedłem do środka. Wszechobecny kurz zniechęcał do oddychania. Rozejrzałem się. Żadnych mebli, zawalone schody, ciemno i pusto. Ktoś mi zrobił kawał?
Rozległ się pneumatyczny syk i cichy klang windy. Z podłogi wychynęła luksusowa, obszerna kabina. Wzbiła tuman pyłu, miałem jednak wrażenie, że oddziela ją przezroczysta warstwa powietrza. Antygrawy? W środku czynił powitalne gesty uśmiechnięty tłustawy jegomość w garniturze skrojonym zgodnie z najnowszymi trendami mody. Nie ukrywał rozbawienia moją miną. Zaprosił mnie do środka. Zmrużyłem oczy i niechętnie wkroczyłem w szary obłok. Za progiem otoczyły mnie setki śliskich rączek: niewidzialna siła ściągnęła ze mnie cały brud. Antygrawy. No, no…
– Witam, panie Aymore – wyciągnął białą, czystą rączkę. – Hannibal Hunt.
– Miło mi.
Uścisnąłem jego dłoń, co przypominało miętoszenie głowonoga. Winda cichutko sapnęła i zapadła się pod ziemię. Wdepnąłeś, wdepnąłeś, naigrawał się instynkt. Samo przebywanie w takim ukrytym miejscu implikowało konieczność milczenia. Nie ulegało wątpliwości, że właściciel posesji potrafi mnie zmusić, żebym trzymał gębę na kłódkę. Wkraczałem w strefę przemocy.
Porównałbym wnętrze do pałacu, tyle że pałace spaliłyby się ze wstydu. Przepych szedł łeb w łeb z funkcjonalnością i nowoczesnością. Było przytulnie, ciekawie, rozkosznie i hotelowo. Mógłbym się natychmiast wprowadzać. Za panoramicznymi oknami szumiało morze prawdziwsze od realnego. Gospodarz lustrował mnie szarymi oczkami, serdecznie obnażając zęby. Czułem się jak Jaś i Małgosia razem wzięci, szacowani przez Babę Jagę pod względem wartości kulinarnej. Hannibal… Otrząsnąłem się.
– Robi wrażenie, prawda? – jego nalana buźka wyrażała dumę.
Zadrżałem. Po co mi to pokazałeś? Nie chcę cię znać!
– Owszem. Bardzo… efektowne.
– I wygodne. Drinka?
Przełknąłem ślinę.
– Dużego. I mocnego.
Wybuchnął szczerym śmiechem. Zupełnie jakby sugerował: „Lubisz wypić, co? Ja też!”. Odnalazłem skórzaną kanapę. Stał przy niej przepiękny złocony stolik z alabastrowym blatem.
– Można? – spytałem.
– Oczywiście – odparł braterskim tonem. Powstrzymał się, żeby nie dodać protekcjonalnie: „Kurewsko droga ta sofa, kosztowała mnie sto tysięcy. Stolik sprowadziłem z Pekinu, ale siadaj, i ty trochę się naciesz”.
Albo mam paranoję, albo powinienem natychmiast uciekać. Odciął mi odwrót stawiając sążnistą szklanicę z pomarańczowym płynem. Sam nie pił.
– Niech pan spróbuje. Od tego przybywa męskości – parsknął obleśnie.
Drink, niestety, był bardzo smaczny. Nie potrafiłem tego ukryć.
– Panie Aymore – odezwał się, gdy przełykałem. – Mam do pana sprawę. Jest pan inteligentnym człowiekiem, więc już się pan domyślił, że dyskretną.
Skinąłem głową.
– Wraz z przyjaciółmi polujemy w Happy Hunting Grounds.
Dał mi chwilę na przetrawienie tej informacji. Świat HHG był nielegalny. Lasy i bagna z mnóstwem niebezpiecznej zwierzyny, często bez realnych odpowiedników. Nigdy go nie widziałem, dostęp, jak głosiła plotka, był limitowany. Nie wiadomo, kto grę stworzył, pewne natomiast było, że za udział groziła wysoka kara – kilka lat więzienia. W tym świecie nie istniały żadne sensoryczne ograniczenia: mogłeś zamarznąć, spłonąć, zostać przeciętym na pół, każdy fizyczny uraz posiadał pełną reprezentację zmysłową. W słynnej Goodabads zawodnicy odczuwają specyficzny, indukowany ból, do którego przyzwyczajają się przez lata. W HHG wszystko wyglądało jak prawdziwe życie. Czyli mogłeś także naprawdę zginąć. Oczywiście śmierć wirtualna nie musi oznaczać natychmiastowego zgonu ciała, ale z reguły dochodzi do wstrząsu, który nieleczony doprowadza w ciągu kilkudziesięciu minut do terminacji funkcji życiowych. Tak głosi teoria oparta na doświadczeniach ze zwierzętami.
– Jak się pan z pewnością domyśla, ma pan zlecenie w tej właśnie grze…
– Dlaczego ja?
Zagdakał. Był to rodzaj śmiechu.
– Po reklamie, jaką pan sobie zrobił tym virtuality show, nie wyobrażam sobie nikogo lepszego.
– A Pauline Eim?
– To zadanie dla mężczyzny…
Z jego twarzy zniknął uśmiech. Ciarki przeszły mi po plecach
– Zginął nasz przyjaciel. Drugi jest w ciężkim stanie. Prawdopodobnie wyjdzie z tego bez cielesnego szwanku, ale polować już się nie odważy. Rozumie pan, że sprawa nie jest dla policji: zakazany świat… – skrzywił się.
– Zdaje się, że specyfika Happy Hunting Grounds polega właśnie na tym, że śmierć…
– Wiem, co pan chce powiedzieć. To byli znakomici łowcy. Polujemy zawsze w grupie. A zaatakowało ich coś, co nie było zwykłym programem – pochylił się w moją stronę – Potrzebujemy pana, panie Torkilu. To łajno jest jakimś wrednym oszustwem… Chcemy, żeby dowiedział się pan, czym ono jest i kto je stworzył.
Wypiłem łyk. Zacisnąłem powieki, żeby zebrać myśli.
– Macie rekordingi?
– Najpierw ustalimy cenę.
– Wolałbym wiedzieć, z czym mam do czynienia.
– Jaka jest pana stawka?
Zaciąłem usta.
– Ryzyko jest duże. Pięćdziesiąt tysięcy. – Ty sukinsynu, dodałem w myślach.
– Proponuję dwadzieścia. – Na jego wrednych usteczkach błąkał się błogi uśmieszek mówiący: „Podskakuj, podskakuj, nic ci to nie pomoże”.
Nie spotkałem się dotąd z taką dawką uprzejmej przemocy. Upłynęło kilka sekund.
– Zgoda? – bardziej stwierdził, niż spytał. – Przejdźmy do drugiego pomieszczenia.
W rozległej bibliotece siedziało pięciu doskonale ubranych jegomościów. Sączyli płyny i patrzyli podejrzliwie. To ja powinienem was, gangsterzy, mierzyć wzrokiem, nie odwrotnie.
– To jest Torkil Aymore – oznajmił Hunt.
Podszedł do monitora i uruchomił zapis.
Ujrzałem trójwymiarową projekcję trzęsących się drzew i porozrywanej mgły. Dookoła biegali myśliwi i krzyczeli. Obraz na moment obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i ukazał przykucniętą poczwarę, przypominającą mezozoicznego velociraptora, pastwiącą się nad wyjącym mężczyzną. Kamera zmieniła kierunek, jej operator dalej uciekał. Film zatrzymał się.
– To wszystko? – wykrzyknąłem. Miałem ochotę zdzielić go w łeb. – Nikt nic więcej nie nagrał?
Stał i milczał nie domyślając się, że jest idiotą.
– Teraz wszystko w pana rękach. – Odwrócił wzrok do jednego z obecnych. – Nick?
Szczupły brunet skinął głową. Hannibal uśmiechnął się.
– Od półtora roku pracuje pan, panie Aymore, w Global Industrial na stanowisku dyrektora departamentu wsparcia sprzedaży pionu klientów indywidualnych. W tej samej firmie co Nick Hartman. Jesteśmy biznesmenami – dorzucił widząc mój zdziwiony wzrok. – A pan myślał, że kim? Mafią? – roześmiał się. Pozostali zawtórowali.
– Podejrzewamy, że przeciwnik kontroluje nasze poczynania. – ciągnął. – Jako gamedec zwróciłby pan jego uwagę i został… pożarty. Kamuflaż jest niezbędny.
Trochę się rozluźniłem. Przynajmniej nie miałem do czynienia z mobsterami.
– Nicka już pan zna, ten siwy to Hans Zack z Electronics World, łysiejący kurdupel – obecni zachichotali – nazywa się Larry Joy, Manual Electrics, obok niego Marcin Tondo, Multichemical Laboratories, i wreszcie Jozue Othox, Sensual Supermarkets. Stara paczka przyjaciół.