Nobliście, jakim jest José Saramago, nie wypada pisać książek tak naiwnych jak „Miasto białych kart”. Powieść portugalskiego prozaika nie mówi niczego odkrywczego ani o mechanizmach polityki, ani o ludzkiej naturze.
Miasto, które nie dorosło do demokracji
[José Saramago „Miasto białych kart” - recenzja]
Nobliście, jakim jest José Saramago, nie wypada pisać książek tak naiwnych jak „Miasto białych kart”. Powieść portugalskiego prozaika nie mówi niczego odkrywczego ani o mechanizmach polityki, ani o ludzkiej naturze.
José Saramago
‹Miasto białych kart›
Czytając „Miasto białych kart”, nie miałem déjà vu. Ani razu nie złapałem się na tym, że czytam o sobie albo o władzy, którą znam z telewizji i gazet. Wydana niedawno w Polsce powieść portugalskiego noblisty José Saramago, mająca być przypowieścią o władzy i ludzkiej naturze, nie mówi niczego odkrywczego ani o mechanizmach polityki, ani o człowieku.
„Miasto białych kart” jest kontynuacją historii z „Miasta ślepców”. W metropolii, której nazwa nie pada, przeprowadzane są wybory. Ku zdumieniu władz ponad 80 procent mieszkańców nie zaznacza na karcie żadnego kandydata. Wybory zostają powtórzone, ale obywatele ponownie wrzucają do urn puste karty. Nikt nie potrafi wyjaśnić sytuacji, a zdezorientowana władza zaczyna się miotać. Podejrzewa spisek, dlatego rozpętuje nagonkę na bojkotujących ją wyborców i rozpoczyna wielką inwigilację. Kiedy działania nie przynoszą rezultatu, politycy decydują się na jeszcze bardziej radykalne kroki – opuszczają miasto i wprowadzają stan oblężenia.
W zarysowanym przez autora obrazie polityki wyczuwa się wyraźnie ducha anarchizmu, a zwłaszcza zasadę Bakunina, wedle której państwo to przemoc. Rządzący, choć demokratycznie wybrani i z pozoru zupełnie normalni, bez skrupułów sięgają po rozwiązania siłowe. Nagłe zniknięcie władzy nie doprowadza do chaosu czy zamieszek. Choć w mieście nie ma policji, ulice są spokojne, nikt nikogo nie napada, nie gromadzą się bandy terroryzujące ludność. Wygląda na to, że postulowanym przez autora rozwiązaniem nie jest poprawa albo wymiana klasy politycznej, ale jej całkowite usunięcie.
Rząd miasta jest zły od początku do końca – oderwany od społeczeństwa, pochłonięty groteskowymi sporami. Aż trudno uwierzyć, że ludzie do tego stopnia niezorientowani, czym żyją zwykli obywatele, mogli kiedyś wygrać wybory. Przecież nawet polityk zupełnie odgrodzony od wyborców firankami mercedesa klasy full wypas ma przynajmniej analizy socjologiczne opracowane na potrzeby kampanii i doradców od PR. Kiedy władza zamiast gadać, zabiera się do działania, problemy tylko się pogłębiają. Reakcja na bojkot wyborów jest bezsensowna i paranoiczna – rząd miota się chaotycznie, nie mając żadnej strategii. Popełnia zbrodnie, żeby oskarżyć o nie wroga, ale sam nie potrafi go zidentyfikować albo przekonująco wymyślić. W represjach, jakie spadają na mieszkańców miasta, brak jakiejkolwiek reguły. Politycy z „Miasta białych kart” mogliby się wiele nauczyć od twórców Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego.
W całej powieści nie pada żadne imię ani nazwa miejsca. Powszechna anonimowość ma zapewne nadać historii uniwersalności, ale moim zdaniem nie jest potrzebna. Bohaterowie „Dżumy” Camusa czy „Władcy much” Goldinga mają imiona i życiorysy, a przecież wspomniane historie poruszają ponadczasowe problemy. U Saramago postacie nie mają konturów i rozmywają się w wypełniającej miasto zbiorowości. Ich postawy są niejasne, nie znamy przyczyn wyborów, jakie podejmują. To źle, bo celem każdej przypowieści jest właśnie ukazanie ludzkich postaw, z którymi odbiorca może się identyfikować i które ocenia. Tymczasem w „Mieście białych kart” chyba jedynym wyrazistym bohaterem jest komisarz policji, mający za zadanie schwytać kobietę, na którą napisano donos. Komisarz, początkowo typowy „zły policjant” wietrzący spisek i traktujący wszystkich jak podejrzanych, przeżywa przemianę wewnętrzną i wypowiada posłuszeństwo zwierzchnikom, za co płaci wysoką cenę. Pozostałe postacie to tylko elementy pejzażu. Nawet członkowie rządu, choć często się pojawiają w kadrze i dużo mówią, są nijacy.
Powieść pisana jest charakterystycznym dla Saramago stylem – zdania są długie i zawiłe, dialogi wplecione w narrację. Sprawia to, że rzeczywistość miesza się z surrealistycznymi rozważaniami bohaterów (trochę także utrudnia lekturę, więc przeciwnicy „przejrzystego języka” powinni być zachwyceni). Obawiam się tylko, że nietypowy sposób opowiadania jest sposobem ukrycia banalności przekazu, który pod względem zawartości merytorycznej nie różni się specjalnie od skandowania: „zło-dzie-je!”. Czytelnicy, szukający w literaturze przekonującego obrazu polityki, niech lepiej sięgną po dzieła Wnuka-Lipińskiego, albo Vladimira Volkoffa – noblista Saramago wypada na ich tle przeciętnie. Na plus należy mu zapisać, że „Miasto białych kart” skłania do refleksji nad przedstawionym obrazem władzy. Konkretnie – skłania do pomyślenia: „nie no, przecież tak nie jest”, ale stąd już tylko krok do zastanowienia się, jak jest.
Recenzja nadesłana na konkurs „Esensji”.
jaka książkę Ty czytałeś?... ta pewność racji .... jakbym GW w oryginale czytała... Odpuść narrację, i przeczytaj tę NAIWNA (sic) ksiązkę...