Wyobraźmy sobie świat, w którym nagle znikają dorośli – jaki byłby? Dla małych dzieci z pewnością koszmarny, lecz dla nich starszych braci i sióstr być może całkiem przyjemny. A może jednak nie? Tak czy inaczej podobna wizja, brana na serio, dla dorosłego jest przerażająca. W książce Michaela Granta „Gone. Zniknęli. Faza pierwsza – Niepokój” przyjemnie jest jednak o niej poczytać.
Anna Kańtoch
Ze znikaniem sztuczka niemagiczna
[Michael Grant „Gone. Zniknęli. Faza pierwsza – Niepokój” - recenzja]
Wyobraźmy sobie świat, w którym nagle znikają dorośli – jaki byłby? Dla małych dzieci z pewnością koszmarny, lecz dla nich starszych braci i sióstr być może całkiem przyjemny. A może jednak nie? Tak czy inaczej podobna wizja, brana na serio, dla dorosłego jest przerażająca. W książce Michaela Granta „Gone. Zniknęli. Faza pierwsza – Niepokój” przyjemnie jest jednak o niej poczytać.
Michael Grant
‹Gone. Zniknęli. Faza pierwsza – Niepokój›
Pewnego dnia nauczyciel historii – puff – znika podczas prowadzenia lekcji, pozostawiając w klasie gromadę oszołomionych dzieciaków poniżej piętnastego roku życia. Właśnie poniżej, bo ci, którzy przekroczyli ową magiczną granicę, także – puff – gdzieś przepadli. Nie ma nikogo starszego ani w szkole, ani w miasteczku Perdido Beach, które ni stąd, ni zowąd zostało oddzielone od świata barierą nie do przebycia. Dzieci muszą radzić sobie same, a wkrótce okazuje się, że zniknięcie dorosłych oraz starszej młodzieży to niejedyna tajemnica, jaką kryje nadmorska miejscowość. Już wcześniej bowiem część małoletnich odkryła u siebie osobliwe zdolności: niektórzy potrafią strzelać z palców płomieniami, inni posługują się telekinezą lub np. czytają w myślach.
W książce przeplatają się więc trzy podstawowe wątki. Po pierwsze, dzieci starają się jakoś zorganizować sobie życie. Opiekują się przedszkolakami oraz niemowlętami, robią inwentaryzację zapasów, jedna z dziewczynek zaczyna pełnić funkcję lekarki (choć cała jej wiedza pochodzi z jednej książki), a chłopiec, który lubi gotować, przejmuje w posiadanie miejscowy McDonald’s. Są to przykłady iście amerykańskiej zaradności, niespecjalnie, szczerze mówiąc, wiarygodnej, ale też nie prawdopodobieństwo jest główną zaletą „Gone”.
Drugi wątek, najciekawszy chyba, wiąże się z próbami odkrycia, co właściwie w miasteczku się stało – ponieważ jednak to dopiero pierwszy tom cyklu, wciąż mamy tu więcej pytań niż odpowiedzi. I wreszcie wątek trzeci, czyli rozgrywka, często przy użyciu paranormalnych mocy, pomiędzy drużyną „dobrych” oraz drużyną „złych”. Mamy tu pościgi, pojedynki, a nawet regularne bitwy. Akcja toczy się wartko, autor zręcznie nęci czytelnika a to opisem zmagań domorosłej lekarki, kucharza czy przedszkolanki, to znów kusi odsłonięciem rąbka tajemnicy, by zaraz przeskoczyć do dynamicznej sceny jak z sensacyjnego filmu. Sprawne żonglowanie wymienionymi wątkami to druga, po mocnym i intrygującym pomyśle, zaleta „Gone”. Całość czyta się szybko, z ciekawością, choć do pełnej czytelniczej satysfakcji jednak sporo brakuje.
I tak mam wrażenie, że Grant w pewnym momencie przedobrzył. Już same moce (odruchowo kojarzące się z komiksowymi X-menami) to pomysł ryzykowny, ostatecznie jednak broniący się fabularnie. Jednak autor idzie dalej: nie wystarczy znikanie ludzi powyżej piętnastego roku życia, nie wystarczą moce, pojawiają się inne osobliwości, które w moim przekonaniu rozmywają pierwotną, fascynującą tajemniczość nowo powstałego świata. Im bliżej końca pierwszego tomu, tym więcej tu „dziwnych dziwności”, a im ich więcej, tym mniejsze robią wrażenie.
Do niemal sztywnego podziału na dobrych i złych nie zamierzam mieć pretensji, taki już urok powieści dla młodszych czytelników (piszę o „niemal” sztywnym podziale, bo zdarzają się przejścia z jednego obozu do drugiego, zawsze jednak z zachowaniem zasad konwencji). Mogę nawet pochwalić to, iż „źli” odbiegają od najczęściej używanego stereotypu „małoletni psychopata oraz jego lizusowaci przyboczni”. Stosunki panujące w grupie negatywnych bohaterów są bardziej skomplikowane, a odpowiedzi na pytania „kto tu jest największym draniem” oraz „kto kim manipuluje” wcale nie są takie oczywiste, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Nie odpuszczę jednak faktu, że główny pozytywny bohater, czyli Sam Temple, jest tak nijaki. W zamierzeniu miał to być zapewne zwykły-niezwykły chłopiec, na co dzień przeciętniak, a w sytuacjach podbramkowych bohater. Jednak Grant przesadził z podkreślaniem jego przeciętności, wszak w tzw. prawdziwym życiu nawet największy szarak ma jedną czy dwie barwne cechy. Sam nie – on jest wyciętą z papieru sylwetką „miłego chłopca z sąsiedztwa” z supermeńskim doładowaniem.
Na koniec wspomniana już zaradność bohaterów, co do której mam mieszane uczucia – z jednej strony rozumiem, że to wymóg fabularny, dojrzałość dzieciaków pozwala bowiem szybko i sprawnie pchać fabułę do przodu. Z drugiej strony, czy nie możnaby po prostu podnieść wieku książkowych postaci o dwa-trzy lata? Popularności wśród młodzieży chyba by to nie zaszkodziło, a czytelnik nie miałby uczucia dysonansu, gdy czyta o czternastolatkach przerzucających się twardzielskimi tekstami, analizujących swoje uczucia czy też planujących na chłodno i z godną podziwu sprawnością organizacyjną unieszkodliwienie swoich kolegów.
Jest więc „Gone” książką nierówną: cieszy ciekawy pomysł oraz narracyjna sprawność, rażą przesadne momentami efekciarstwo oraz uproszczenia. Wynik byłby więc 2:3 (wiem, rachunek się nie zgadza, ale czy wspomniałam jeszcze o pewnym irytującym chwycie rodem z telenoweli?), ponieważ jednak literatura to nie mecz, ostatecznie jestem gotowa ocenić pierwszą część cyklu na plus. Bo wciągnęła mnie na tyle, że zamierzam sięgnąć po drugi tom, a to już sporo.
No, w sumie zgadzam się co do książki, acz ocenę dałbym nieco wyższą - to prostu jest porządna, nawet wciągająca powieść, kojarząca mi się nieco z amerykańskimi serialami (np. Jericho, FlashForward), tyle że z nastoletniego punktu widzenia. No i nie wiem do końca, o jakim 'chwycie rodem z relenoweli' mówisz... (Chociaż mam pewne podejrzenia). Możesz zasugerować? :)