„Dracula. Nieumarły” to, zgodnie ze słowami twórców, pierwszy oficjalny sequel słynnej powieści Brama Stokera. Napisał go Ian Holt wraz z prawnukiem brata irlandzkiego pisarza, Dacre Stokerem. Zarówno nazwisko to, jak i chwytliwy pomysł kontynuacji powinny zapewnić książce zainteresowanie, choć wielu skuszonych w ten sposób czytelników może być rozczarowanych.
Anna Kańtoch
Grzybek w barszcz, gwóźdź do trumny
[Dacre Stoker, Ian Holt „Dracula. Nieumarły” - recenzja]
„Dracula. Nieumarły” to, zgodnie ze słowami twórców, pierwszy oficjalny sequel słynnej powieści Brama Stokera. Napisał go Ian Holt wraz z prawnukiem brata irlandzkiego pisarza, Dacre Stokerem. Zarówno nazwisko to, jak i chwytliwy pomysł kontynuacji powinny zapewnić książce zainteresowanie, choć wielu skuszonych w ten sposób czytelników może być rozczarowanych.
Dacre Stoker, Ian Holt
‹Dracula. Nieumarły›
Rzecz jasna, obie pozycje trudno porównywać – „Dracula” Brama Stokera to klasyka, dla wielu współczesnych czytelników powieść już lekko trącąca myszką (albo przeciwnie – uroczo staroświecka), ale tak czy inaczej mająca swoje miejsce w kanonie literatury grozy. Napisany ponad sto lat później „Dracula. Nieumarły” jest dziełem innym pod każdym względem (stylu, wymowy, kreacji bohaterów itp.) i trudno w tej chwili powiedzieć, czy za kilkadziesiąt lat ktokolwiek o tej książce będzie pamiętał – moim zdaniem nie.
Na plus „Draculi. Nieumarłemu” zaliczyć należy odbrązowienie oryginalnych charakterów. Po dwudziestu pięciu latach od zakończenia powieści Brama Stokera Jonathan Harker to starzejący się alkoholik, który tyranizuje własnego syna i jest zazdrosny o dawny związek Miny z wampirem, doktor Jack Seward nałogowo zażywa morfinę, Arthur Holmwood jest cieniem dawnego siebie, a Van Helsing to stojący nad grobem, opętany obsesją starzec. Doceniam ideę, choć wykonanie pozostawia nieco do życzenia, bo spółka Holt-Stoker ma skłonności do tłumaczenia czytelnikowi, co jaka postać czuje i dlaczego, a takiej łopatologii nie lubię. Zdarza się także autorom popadać w przesadnie górnolotny styl, który swoją „poetyckością” miał chyba nawiązywać do pierwowzoru, a brzmi po prostu sztucznie. Niemniej jednak ludzie wypadają tu całkiem nieźle (może z wyjątkiem Miny – z niej pisarski tandem zrobił nie wiedzieć czemu niezaspokojoną seksualnie i biegającą z kataną feministkę, która Holmwooda pyta „Na co się tak gapisz”?). O wampirach już nie można tego powiedzieć – Elżbieta Batory, która zajęła miejsce Draculi w roli „wcielenia zła”, jest karykaturalna w swoim teatralnym okrucieństwie, a sam Dracula… Wielka, wielka szkoda, że autorzy poszli za współczesnym trendem, każącym widzieć w wampirze nie fascynującą bestię, lecz tragiromantycznego kochanka. Do „Zmierzchu” „Draculi. Nieumarłemu” co prawda jeszcze daleko, ale do dzieł Anne Rice już blisko.
Nieźle natomiast czyta się sceny akcji, bo też „Dracula. Nieumarły”, to raczej powieść sensacyjno-przygodowa z elementami horroru niźli groza. Mimo licznie występujących w książce powozów, które mkną na tle księżyca w pełni, nastroju jest tu jak na lekarstwo, za to krwi i flaków całkiem sporo. Za sprawność narracyjną w scenach walk, pościgów, ucieczek itp. dałabym dodatkowy punkt, gdyby nie kolejne wady. Pierwszą z nich jest przewidywalność – dwie teoretycznie największe niespodzianki czyli tożsamość Draculi oraz tajemnicę Miny, odgadnie bez trudu nawet mało wyrobiony czytelnik. Rażą także liczne niejasności czy wręcz nielogiczności – dlaczego Elżbieta Batory, która ma największe powody, by mścić się właśnie na Minie, przy pierwszym spotkaniu nie tylko daruje jej życie, ale pozwala też nabrać siły? Czemu Elżbieta akurat teraz decyduje się na podbój i zniszczenie chrześcijańskiego świata? (Chrześcijaństwa, owszem, nienawidzi i ma ku temu powody, ale przecież przez kilkaset lat nic w tej sprawie nie zrobiła). Dlaczego, skoro skosztowanie krwi wampira umożliwia dostęp do jego wspomnień, Mina już wcześniej nie zorientowała się, czemu tak naprawdę Dracula przybył do Londynu i kto jest winny śmierci Lucy, i nie powstrzymała swych przyjaciół? Pytania można mnożyć, na niektóre zresztą autorzy próbują odpowiadać, lecz nie brzmi to przekonująco.
Ostatecznie jednak powieść pogrąża fabuła, w której autorska spółka upchnęła tyle „atrakcji”, że starczyłoby i na pięć książek. Nie wystarczyła bowiem Elżbieta Batory, trzeba było jeszcze dorzucić Kubę Rozpruwacza – i doprawdy przykro czytać, jak autorzy kombinują, naciągając podobieństwo pomiędzy ofiarami słynnego zbrodniarza a „zlikwidowanym” wampirem, by inspektor mógł podejrzewać Minę oraz jej przyjaciół. Nadto występuje tu też ni mniej, ni więcej tylko sam Bram Stoker, autor „Draculi”, w której to powieści straszliwie wręcz łgał, co pisarskiemu tandemowi pozwala wytłumaczyć, dlaczego kontynuacja nie bardzo zgadza się z oryginałem. W tle przewijają się postaci związane z filmowymi i teatralnymi adaptacjami „Draculi” (czasem taka postać pojawia się osobiście, czasem to tylko nawiązanie), mowa jest o Chaplinie, przelotnie wspomniani zostają Henry Irving czy Oscar Wilde, zaś w jednej ze scen występuje Henri Salmet, który zasłynął lotem z Londynu do Paryża – po co to wszystko, na litość boską? Przecież to książka, a nie kronika przełomu wieków czy – tym bardziej – quiz dla czytelników. Na koniec zaś, jakby tego było mało, pojawia się Titanic – i z tym Titanikiem powieść ostatecznie idzie na dno. Za dużo grzybków w barszczu sprawia, że zupa przestaje być smaczna, a w przypadku książki ten ostatni grzybek czasem okazuje się gwoździem do literackiej trumny.