Lauren Beukes
Zabójcy, prawa kobiet i literatura
E: Porozmawiajmy o filmach. Według mnie twoje powieści mają bardzo filmowy charakter – szczególnie niektóre sceny, jak finałowa scena „Lśniących dziewczyn”. Przeczytałem, że „Lśniące dziewczyny” mają być podstawą serialu telewizyjnego? Jaki masz wpływ na tę produkcję?
LB: Tak, robi to Appian Way – ta firma Leonarda diCaprio – i MRC. Mają bardzo ciekawy model produkowania programów telewizyjnych, bardzo progresywny. Zrobili „House of Cards” i wypuścili go od razu na Netflixa, co jest bardzo dopasowane do sposobu, w jaki ludzie oglądają obecnie seriale telewizyjne – nie chcą musieć czekać. Wydaje mi się, że w Polsce piractwo jest tak samo dużym problemem jak w Południowej Afryce, bo niektóre programy telewizyjne po prostu nie są legalnie dostępne.
Jestem w ekipie jako konsultantka ds. scenariusza i producent wykonawczy, ale wszystko zależeć będzie od reżysera. Często pieniądze, jakie otrzymuje autor to opłata pod tytułem „zamknij się, siedź w kącie i nie przeszkadzaj”, lecz wyczuwam dobre emocje ze strony firmy producenckiej. Wybrałam ich, bo wierzę, że rozumieją ducha mojej książki i bardzo się cieszę na współpracę w takiej formie, jaka najlepiej przysłuży się historii.
E: Także prawa do sfilmowania „Zoo City” zostały zakupione.
LB: Tak, i to przez południowoafrykańską producentkę, Helenę Spring, która ma nadzieję skompletować fundusze i rozpocząć zdjęcia do końca tego roku. Zobaczymy, czy się uda, lecz jest ona bardzo przejęta tą historią, a ja uczestniczę w pisaniu scenariusza.
E: Czy to projekt w rodzaju Kickstartera?
LB: Nie, tu wymagane są o wiele większe fundusze niż Kickstarter mógłby nam zapewnić – jakieś 30 milionów dolarów. Te wszystkie komputerowo animowane zwierzęta w każdej scenie…
E: Jeszcze w związku z „filmowym” charakterem twoich powieści – czy kiedy pisałaś je, tworzyłaś postacie, np. Harpera [zabójcy z „Lśniących dziewczyn”], miałaś przed oczami konkretnych ludzi, konkretnych aktorów, powiedzmy: Benicia del Toro czy Vincenta d’Onofrio? Czy trailer „Lśniących dziewczyn” ma coś wspólnego z planowanym serialem?
LB: Kiedy pisałam, nie, nie myślałam o konkretnych aktorach. Może czasem biorę pewne fragmenty osobowości, np. Marabut z „Zoo City” ma w sobie coś z młodszej Anjeliki Huston, zaś Odi jest po trosze Tonym Soprano, po trosze Tonym Yengeni – jednym z południowoafrykańskich polityków, tych bardziej niesfornych. Ale oni nie są Odim. W mojej wyobraźni muszą być wyodrębnieni, bez przylepionej twarzy aktora.
Oczywiście potem, kiedy już skończyłam pisać, było niezłą zabawą wyobrażać sobie, kto pasowałby do której postaci. Wydaje mi się, że John Hawkes byłby niesamowitym Harperem – ma ten bezpretensjonalny i niebezpieczny urok i był świetny w roli charyzmatycznego guru w filmie, który ostatnio widziałam. Guy Pearce, ten aktor z „Memento”, też byłby świetny, ale wydaje mi się zbyt przystojny. Harper powinien móc pozostać anonimowy, przemykać się przez czas niezauważony i znikać w tle, ale przy tym mieć dostatecznie dużo sprytu i charyzmy, by zbliżyć się do swych ofiar bez wzbudzania ich podejrzeń. Więc wolałabym kogoś, kto potrafiłby znikać i rozmywać się w tłumie…
E: Jak Kevin Spacey w „Siedem”?
LB: Dokładnie! Jak Spacey w „Siedem”. Muszę powiedzieć, że gardzę Harperem. Starałam się go krzywdzić w książce, gdy tylko mogłam, ale musiałam pamiętać, jakie obrażenia poniósł i w jakim był stanie w określonym rozdziale.
Zaś trailer, który pewnie widziałeś w internecie nie ma nic wspólnego z serialem – to trailer książki. Swoją drogą, nie mam pojęcia, dlaczego zrobiono dwie wersje trailera, jedną brytyjską, a drugą amerykańską, bez plastikowego kucyka owiniętego drutem kolczastym. Obie są bardzo piękne.
E: Wiem, że bardzo ważny jest dla ciebie film „Dziwne dni”…
LB: Nie wiem, czy jest „ważny”, ale z pewnością był istotną częścią mojego kulturalnego dorastania i myślę, że niektóre z „komórek macierzystych” pochodzących z „Dziwnych dni” można zauważyć w „Moxyland”. Chociaż prawdą jest, że nigdy nie powinno się oglądać ulubionych filmów ponownie.
E: Czemu, czy za drugim razem nie miałaś już tak pozytywnych odczuć? Też niedawno odświeżyłem sobie ten film.
LB: No niestety, momentami jest on kiepski. Tak samo jest z „Krukiem”, który oglądałam jako nastolatka.
E: Pewnie chodzi ci o zakończenie, przyklejone jakby z innego filmu?
LB: Właśnie, w nim cały problem. Zakończenie jest przesłodzone, jest zdradą w stosunku do mrocznego tonu tego filmu. Powinno nastąpić tam odkupienie, ale nie w taki mesjanistyczny sposób. Zakończenie ma się nijak do reszty filmu. Jest niewiarygodne.
E: Dla mnie z całego filmu najlepsza jest ścieżka dźwiękowa…
LB: O tak, muzyka w tym filmie jest świetna. Nadal mam ten soundtrack. Skunk Anansie, Juliette Lewis – nie wiedziałam, że ona potrafi śpiewać!
E: …i tym sposobem przechodzimy do muzyki, która także wydaje się ważna dla ciebie. Czy twoje powieści mają swoje ścieżki dźwiękowe, muzykę, która inspirowała cię i napędzała w trakcie pisania?
LB: „Moxyland” i „Zoo City” miały nawet swoje oficjalne ścieżki dźwiękowe. Współpracowałam z niezależną wytwórnią, African Dope, która otworzyła przede mną swoje archiwa i mogłam wybierać, co chciałam. Ta wytwórnia współpracowała także z niezależnymi wytwórniami kwaito [południowoafrykańska odmiana muzyki house], z których brałam utwory na ścieżkę dźwiękową do „Zoo City”. Niestety, były także kawałki, które rozpaczliwie chciałam mieć na ścieżce, na przykład „Don’t be scared” Spoek Mathambo, ale ten właśnie podpisał umowę z dużą wytwórnią, a oni zażądali pieniędzy z góry – zaś my mieliśmy zerowy budżet.
Co do „Lśniących dziewczyn”, to są pewne piosenki, które zdają się oddawać ducha czasów. Na przykład „All that she wants” Ace of Base z wczesnych lat 90. czy „Pearl” Janis Joplin w latach 70. Więc mam listę utworów, ale nie oficjalną ścieżkę dźwiękową, gdyż wykupienie praw do tych piosenek na oficjalną składankę byłoby ekstremalnie drogie. Można je nabyć pojedynczo.
Podczas pisania „Lśniących dziewczyn” używałam takiej świetnej aplikacji, która pomagała mi wczuć się w popkulturę konkretnego roku. Wybierasz na przykład 1968 albo 1989 i aplikacja wyciąga klipy na YouTube z tego roku, nie tylko muzykę, ale także reklamy czy zawody sportowe. Było to bardzo pomocna, gdyż każda piosenka czy dżingiel mają swoje znaczące powiązania, osadzając historię w popkulturze.
Słucham muzyki podczas pisania, zwykle energetycznej muzyki elektronicznej, jak soundtrack Chemical Brothers do filmu „Hannah” czy albumów Amona Tobina. Cały czas szukam nowej muzyki [w tym momencie Lauren Beukes bierze ode mnie namiary na Photka].
E: A co myślisz o Die Antwoord?
LB: Wiesz, przede wszystkim trzeba wiedzieć, że Die Antwoord nie jest prawdziwe…
E: Że to kreacja?
LB: Tak, to czysta kreacja, to zespół-koncepcja, jak Lady Gaga, co jest świetne, ale… Mam problem z Die Antwoord, bo z jednej strony uważam, że mają świetne teksty i chwytliwe melodie, lecz z drugiej… są dupkami. Zrazili do siebie wielu współpracowników i wytwórni.
W jednym z ostatnich klipów gloryfikują gwałt na dzieciach i do realizacji tego wideo zaprosili prawdziwego gwałciciela, członka gangu Numbers, którzy pustoszyli swoją społeczność w Cape Flats. Nie wiem, jak można zrobić coś takiego w Południowej Afryce, z naszymi statystykami gwałtów. To nie jest odważne, to nie jest hardkorowe, nie przekraczają żadnych kreatywnych granic. Są po prostu skrajnie nieczuli na grozę przemocy seksualnej, która ma miejsce codziennie.
Nie chcę brzmieć protekcjonalnie – uważam, że są bardzo utalentowani i myślę, że stać ich na więcej. Wydaje się to zwykłym lenistwem i korzystaniem z tanich prowokacji. Są jak internetowi trolle, nakręcający się oburzonymi reakcjami innych. Przez to ma się wrażenie, że marnują swój czas – i nasz.
E: Wróćmy do „Lśniących dziewczyn”. Lubisz śledzić akcję oczyma nie jednego, a kilkorga bohaterów (i antagonistów, jak w „Lśniących dziewczynach”). Czy to dlatego, że chcesz pokazać różne aspekty, różne perspektywy wydarzeń? Ale jednocześnie nadajesz „lśniącym dziewczynom” centralną pozycję i czynisz z nich symbole czasów, w jakich żyją, dzięki temu unikasz epatowania przemocą i dajesz swoim postaciom życie.
LB: Tak, taki właśnie miałam cel: skupić się na ofiarach, jednocześnie nie redukując ich do roli krwawych wskazówek dla detektywa. Bardzo się cieszę, że uważasz, że mi się to udało.
Poza tym nie byłabym w stanie wymyślić czegoś bardziej brutalnego niż rzeczywistość. Badałam dogłębnie sprawy seryjnych morderców i poważnej przestępczości, przede wszystkim w RPA, i tak naprawdę najbardziej drastyczne opisy zbrodni w „Lśniących dziewczynach” są złagodzone względem prawdziwych wypadków, opisanych przez ocalałe ofiary.
E: No właśnie, to moje następne pytanie: czy opisy zbrodni, ofiary czy sam zabójca, Harper, mają swe pierwowzory w prawdziwym świecie?
LB: Niektóre tak. Oczywiście brałam nie całe historie, lecz ich elementy. I tak na przykład opis tego, co spotyka Kirby to złagodzona wersja tego, co spotkało pewną dziewczyną imieniem Alison, w latach 90 w RPA. Przeżyła, ale szczegóły były tak straszne, że nie mogłam użyć ich w książce.
Nie wymyśliłabym czegoś takiego, a także zdania, które umieściłam w ustach matki jednej z powieściowych zamordowanych dziewcząt, a które wypowiedziała kobieta, której jedyną córkę zamordowano w Kapsztadzie 10 lat temu: „Bo jak masz tylko jedno dziecko, to wiesz, że już nigdy więcej nie odbierzesz takiego telefonu”. Możesz sobie wyobrażać ból i żałobę, ale czasem przyjmuje ona dziwne formy, jak w tym przypadku dziwacznej ulgi, że najgorsze się już stało i że teraz przynajmniej możesz żyć dalej ze świadomością, że nie zdarzy się to już więcej.
Jednak powieściowa Kirby nie jest realną Alison – Alison nie zamknęła się w sobie, zmierzyła się ze swoją historią, opowiadała o zbrodni, której padła ofiarą, jej sprawcy przypadku zostali złapani i poszli do więzienia. Mogła się więc z nimi skonfrontować i przebaczyła im, sprawiedliwości stało się zadość. Ale nie zawsze tak jest. Tak naprawdę wydaje mi się, że w rzeczywistości sprawiedliwość zwykle zawodzi. Sprawiedliwość to bajka, którą serwują nam programy o glinach. Chcemy w nią wierzyć.
Dobry wywiad, dzięki.