Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 26 czerwca 2024
w Esensji w Esensjopedii

T.R. Weich
‹Drzwi›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorT.R. Weich
TytułDrzwi
OpisAutor pisze o sobie: Rocznik 1971. Z czasów szkolnych dobrze wspominam tylko średnią szkołę muzyczną w Krakowie (gitara klasyczna - dyplom). Po drodze przytrafił się licencjat z buchalterii. Emigracja na Słowację w 2000 r. (powody romantyczne, żona Słowaczka). We wrześniu 2001 r. kiedy to napisałem pierwsze słowo, stałem się "pisarzem - (???) - autorem emigracyjnym - (?) - (!)"...
Gatunekobyczajowa

Drzwi

T.R. Weich
Co powoduje, że małżeństwa się rozpadają, że przyjaciele się rozchodzą, że sąsiedzi spoglądają na nas nieprzychylnym wzrokiem? Czy przyczyną wielu życiowych nieszczęść mogą być ...drzwi?

T.R. Weich

Drzwi

Co powoduje, że małżeństwa się rozpadają, że przyjaciele się rozchodzą, że sąsiedzi spoglądają na nas nieprzychylnym wzrokiem? Czy przyczyną wielu życiowych nieszczęść mogą być ...drzwi?

T.R. Weich
‹Drzwi›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorT.R. Weich
TytułDrzwi
OpisAutor pisze o sobie: Rocznik 1971. Z czasów szkolnych dobrze wspominam tylko średnią szkołę muzyczną w Krakowie (gitara klasyczna - dyplom). Po drodze przytrafił się licencjat z buchalterii. Emigracja na Słowację w 2000 r. (powody romantyczne, żona Słowaczka). We wrześniu 2001 r. kiedy to napisałem pierwsze słowo, stałem się "pisarzem - (???) - autorem emigracyjnym - (?) - (!)"...
Gatunekobyczajowa
Wyrzuciłem je. Wywaliłem, wypieprzyłem, wypier... w końcu te drzwi. Wyobraźcie sobie faceta wybiegającego w zimie, w samym podkoszulku, z drzwiami od kibla, wrzeszczącego na całe gardło. Albo może przypadkiem widzieliście kogoś takiego? Mnie widzieliście. Sąsiedzi musieli mieć ubaw. Może nawet pomyśleli sobie, że coś mi się w głowę stało albo że jestem nawalony jak stodoła. Tylko że nie byłem ani pijany, ani nic mi się w głowie nie poprzestawiało. Chociaż muszę przyznać teraz, kiedy już trochę ochłonąłem, że mieli prawo tak myśleć. No, bo jakże inaczej. Facet wybiega przed blok o dziesiątej w nocy, wydziera się jak wariat i wymyśla drzwiom. Rzuca je na śnieg, kopie i skacze po nich. Typowy szaleniec. Potem wbiega do klatki schodowej, za chwilę wybiega z niej z siekierą w ręce i bierze się do rąbania drzwi. No - świr. Ale za to jak mi ulżyło, kiedy już je porąbałem. No, naprawdę, nie śmiejcie się, tak było. Sąsiedzi przez kilka dni omijali mnie z daleka, ale teraz już wszystko wróciło do normy. Tak przynajmniej mi się wydaje. Nawet odpowiadają na moje ukłony, kiedy czasem mijamy się na schodach.
Wiem, że zabrzmi to dziwnie, ale przez te drzwi rozpadło się moje małżeństwo. A z tego, co dowiedziałem się później od pewnej starszej pani, prawdopodobnie doprowadziły one do kilku innych partnerskich dramatów. Tego jednak mogę się tylko domyślać. Miła starsza pani opowiadała mi, że bardzo często, jeszcze przed nami, dobiegały z tego mieszkania wrzaski i odgłosy bijatyki. Kilkanaście razy zjawiała się policja i kilka razy karetka pogotowia. Nawet mogę dokładnie powiedzieć, ile razy to było, bo kochana starsza pani prowadziła zapiski dotyczące odwiedzin funkcjonariuszy. Tak więc policja interweniowała piętnaście razy, a pogotowie było wzywane osiem razy. Imponujące, prawda? Nie dziwiłbym się, gdyby wszystko to działo się tylko w jednej rodzinie, w dodatku patologicznej, ale tak nie było. Sześć razy zmieniali się tu lokatorzy i nie uwierzę, nie po tym, co sam tutaj przeżyłem, że za każdym razem było coś nie w porządku z ludźmi.
Starsza pani twierdziła, że to duchy, że mieszkanie nawiedzone. Gówno prawda, żadnych duchów, żadnego nawiedzenia - to te pieprzone drzwi. Ale teraz już nikomu nie zepsują życia, bo porąbałem je, a potem spaliłem i kupiłem nowe.
Drzwi - kto by pomyślał, że takie zwykłe drzwi mogą człowiekowi narobić tyle problemów, a jednak. Nie wierzycie? Posłuchajcie najpierw i dopiero potem oceniajcie.
Mijają właśnie dwa lata, odkąd się tutaj wprowadziliśmy. Ja i moja Ania. Miał być raj, wymarzona swoboda, życie na własny rachunek. Byliśmy rok po ślubie i przez ten pierwszy rok mieszkaliśmy u rodziców Ani. Coś strasznego. Pełna kontrola. Gdzie wychodzicie, o której wrócicie, mówcie ciszej, nie kłóćcie się, nie słuchajcie tak głośno radia, ściszcie telewizor. Koszmar. Na szczęście, albo może na nieszczęście, nie tylko ja tak uważałem, również Ania zaczęła mieć już tego wszystkiego powyżej uszu.
Podjęliśmy decyzję. Wyprowadzamy się. Znaleźliśmy sobie ładniutkie, dwupokojowe mieszkanko w bloku. Nawet niedrogie. W każdym razie kasy wystarczało nam na opłaty i jeszcze trochę zostawało. Rozumiecie - młodzi ludzie, prawie zaraz po ślubie. Ona nauczycielka w liceum, on początkujący wirtuoz gitary klasycznej, na razie również uczący. Ale naprawdę nie było źle. Nie mieliśmy wielkich wymagań. Największym naszym szczęściem było już to, że w końcu mogliśmy sobie pomieszkać sami.
Ania miała do pracy dziesięć minut na butach, ja - dwa razy tyle. Rano trzy godziny ćwiczyłem, potem szedłem uczyć. Parę godzin z dzieciakami, kilka prywatnych lekcji, no, a w niedzielę trochę "jazzowałem" z kumplami z akademii w takim jednym klubie. Myśmy grali, a Ania i dziewczyny kumpli dopingowały. Nie tylko one, bo klub był dość popularny i nawet spodobaliśmy się pewnemu gościowi z firmy fonograficznej. No, czego chcieć więcej?
Trzy miesiące trwała ta idylla. Trzy miesiące, aż tu nagle - bęc... Ania się na mnie obraziła i nie chciała ze mną rozmawiać. Nie wiedziałem, w czym rzecz, ale przyjąłem jej grę. Myślałem, że po prostu chce sobie pomilczeć. Na drugi dzień nie wytrzymałem i spytałem - co ją gryzie? Ona tylko na mnie patrzyła i widziałem, jak łzy napływają jej do oczu. Przytuliłem ją mocno, tak mocno, jak tylko mogłem. Zawsze to lubiła.
- Aniu, co jest grane? Powiedz mi, proszę, bo zwariuję.
- Ty mnie już nie kochasz?! - rozpłakała się.
- Słucham? - odsunąłem się od niej i spojrzałem w oczy. - Czemu tak myślisz?
- Powiedziałeś mi to wczoraj. - Znowu zalała się łzami.
- Nic takiego nie powiedziałem. Wręcz przeciwnie. Nikogo nie kocham tak jak ciebie.
- Naprawdę? To dlaczego to powiedziałeś?
- Nie powiedziałem. Coś ci się musiało przesłyszeć.
Potem tuliliśmy się trochę inaczej i wszystko było OK. Tak przynajmniej myślałem, bo po jakichś dwóch tygodniach znów przestała się do mnie odzywać. Więc ja znowu przyjąłem jej grę. Wiedziałem, że lepiej poczekać, aż się trochę uspokoi. Wytrzymałem tak do następnego dnia, ale tym razem ignorowała mnie, kiedy poprosiłem ją o wytłumaczenie. W porządku, pomyślałem, spróbujemy jeszcze raz, jutro. Spróbowałem i dowiedziałem się, że powiedziałem, że jej nienawidzę. Ale uwierzcie mi, nic takiego nie powiedziałem. Nie pamiętam, co to było, ale na pewno nie to, że jej nienawidzę. Przeprosiłem, chociaż nie czułem się winny. Przysięgałem, że ją kocham, jednak coś zaczęło między nami zgrzytać od tego dnia.
Szkoda, że wtedy nie zauważyłem, iż problemy zaczynają się zawsze, kiedy jestem w ubikacji i mówię przez zamknięte drzwi. Ale komu przy zdrowych zmysłach przyszłoby do głowy, że winę za wszystkie domowe problemy ponoszą zwykłe drzwi, i to w dodatku te od kibla?
Któregoś dnia uderzyłem ją. Bóg mi świadkiem, że tego nie chciałem, a jednak uderzyłem ją. Stało się to przed moim kolejnym występem w klubie jazzowym. Byłem trochę podenerwowany, bo tego dnia miał przyjść do klubu szef wytwórni, w której mieliśmy nagrywać płytę. Nie chciałem się spóźnić. Jednak Ania znosiła to jeszcze gorzej niż ja - cały dzień miała problemy z żołądkiem. Chodziła co pół godziny do ubikacji. Kiedy wydawało się, że już jest wszystko w porządku i taksówka czekała na nas, Ania powiedziała, że znowu musi iść. Siedziała tam dziesięć minut, więc spytałem ją, czy by się nie mogła streszczać. Odpowiedź, którą usłyszałem, spowodowała, że aż usta otwarłem ze zdumienia. Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby Ania używała takich słów. A już na pewno nigdy pod moim adresem i całej mojej rodziny. A ja poprosiłem ją tylko o to, żeby się pośpieszyła. Wiem, że nie miała wpływu na to, co wyprawiał jej żołądek, ale żeby zaraz mi ubliżać? W zdenerwowaniu zacząłem wrzeszczeć. Ona odpowiedziała jeszcze mocniej, aż mnie zatkało. Tego było już za wiele. Zacząłem walić w drzwi i wydzierać się. Powiedziałem, że jeśli chce mi ubliżać, to niech wyjdzie i spojrzy mi w oczy. Wyszła, popatrzyła na mnie, pokręciła głową i popukała się w czoło.
- Ty się powinieneś zacząć leczyć. Zachowujesz się jak wariat, jak pomyleniec...
Nie dokończyła, bo głowa odskoczyła jej po tym, jak wymierzyłem jej policzek. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Ale musiałem jakoś odreagować - tak to sobie tłumaczę - po tym, co od niej usłyszałem. Żebym wtedy wiedział, że ona tego wszystkiego nie powiedziała - ale nie wiedziałem.
Do klubu poszedłem sam. Dostaliśmy kontrakt na nagranie płyty i obietnicę koncertów. Jakoś wcale mnie to nie cieszyło, za to pierwszy raz w życie uchlałem się, straciłem pamięć i zarzygałem stolik. Hańba i wstyd, ale podobno wstyd trwa tylko trzy dni. Mnie i tak było wszystko jedno.
Ania zaniemówiła na cały tydzień. Przeniosła się do drugiego pokoju. To był pierwszy raz od początku naszego małżeństwa, kiedy spaliśmy osobno.
W końcu udało mi się roztopić dzielące nas lody. Przepraszałem, klęcząc z kwiatami w rękach. Przyjęła i kwiaty, i przeprosiny.
- Jeśli zrobisz to jeszcze raz, obiecuję, że już mnie więcej nie zobaczysz - przyrzekła.
Nigdy więcej jej nie uderzyłem, ale zaczęliśmy się coraz częściej kłócić. Ja musiałem sam chodzić do klubu. Ania za to zaczęła przebywać coraz częściej u rodziców. I stało się. Po jednej z naszych kłótni, jakieś pół roku po moim bokserskim występie, zjawił się teść i zabrał rzeczy Ani. Powiedział, że jestem kawał sukinsyna i nie pozwoli na to, żeby jego córka mieszkała pod jednym dachem z kimś takim jak ja. Miał rację, byłem wtedy naprawdę straszny. Palant po prostu.
Nie myślcie sobie jednak, że nie próbowałem, kolejny już raz, za wszystko przeprosić. Próbowałem, nic to nie dało. Byłem bezradny i czułem się podle.
Przestałem uczyć. Już nie musiałem - przecież zarabiałem, grając na gitarze. Przestałem również ćwiczyć klasykę, skoncentrowałem się całkowicie na jazzie. Zaczęły się wyjazdy i koncerty. Mieliśmy masę roboty. Mogłem na jakiś czas zapomnieć o problemach, to znaczy o Ani, a skoncentrować się na pracy. Nie było aż tak źle, muzyka koiła żal.
Obiecano nam wyjazd do Pragi na dwa koncerty. Miały to być nasze pierwsze zagraniczne występy. W małym klubie co prawda, ale zawsze to zagraniczne tournée. Ładnie brzmi, prawda?
Po powrocie z Pragi miałem mnóstwo wolnego czasu, ponieważ zrobiliśmy sobie przerwę w próbach i występach. Zabrałem się więc znowu do ćwiczenia klasyki. Zawsze chciałem opanować perfekcyjnie Ciacconę Bacha, więc ją szlifowałem. I tu wracamy ponownie do tematu drzwi. Tych drzwi, które są odpowiedzialne za całe zło, za to, że Ania ode mnie odeszła.
A o tym, że to one są wszystkiemu winne, dowiedziałem się przez zwykły przepadek. Mam taki zwyczaj, że kiedy ćwiczę jakiś kawałek, włączam magnetofon i nagrywam. Potem słucham, jak wyszło, i te fragmenty, które kiepsko brzmią, doszlifowuję. I tak aż do perfekcji. Tak właśnie było tym razem. Jakoś w połowie Ciaccony stwierdziłem nagle, że dokładnie teraz muszę iść do ubikacji. Odstawiłem w pośpiechu mojego Ramireza.
Musiałem zjeść jakieś świństwo, jednak na szczęście wyszło ze mnie. Kiedy tak siedziałem na tronie, usłyszałem dzwonek do drzwi. Nie mogłem tak po prostu wyskoczyć i otworzyć. Krzyknąłem więc, żeby ten ktoś chwilę poczekał, bo właśnie się załatwiam. Dzwonek się powtórzył, a ja wrzasnąłem, że zaraz otwieram. Dzwonek się więcej nie odezwał. Kiedy wyszedłem w końcu z ubikacji i otwarłem drzwi wejściowe, nikogo tam nie było. Jakiś niecierpliwy, pomyślałem, i poszedłem ćwiczyć. Dopiero wtedy zauważyłem, że magnetofon ciągle nagrywa. Wyłączyłem rec i cofnąłem kasetę. Chciałem posłuchać tego przerwanego kawałka. Muszę przyznać, że było całkiem nieźle. A potem nagranie nagle się urwało i usłyszałem, jak odkładam gitarę. Uśmiechnąłem się, ale zamiast wyłączyć, słuchałem dalej. Nie wiem, po co to robiłem, jednak słuchałem. Nastąpiła chwila ciszy, po niej zadźwięczał dzwonek do drzwi i bluznęła moja odpowiedź.
- Wynoś się, ty sukinsynu!
Zaraz, zaraz?! Przecież ja nic takiego nie powiedziałem. Dzwonek i mój wrzask:
- Spierdalaj, gnoju!
Włosy stanęły mi dęba. Jak to możliwe? Przecież pamiętam, że bardzo grzecznie poprosiłem dzwoniącego, żeby poczekał. Przestałem się dziwić, że ten ktoś po prostu odszedł. Sam bym tak zrobił. Ale przecież to nie były moje słowa. Mój głos, ale nie słowa. Jezu, a co, jeśli to była Ania?
W tym momencie olśniło mnie - zrozumiałem. Ale przecież to było wariactwo, szaleństwo, niemożliwe. Włączyłem nagrywanie i wszedłem do ubikacji. Zamknąłem drzwi i wykrzykiwałem różne słowa. Nie było wśród nich żadnego świństwa. Ale kiedy przewinąłem kasetę i puściłem odtwarzanie, szczęka mi opadła. Jeeezuuu!!! Takie słowa nigdy by mi przez usta nie przeszły. To te cholerne drzwi. Słyszałem o złośliwości rzeczy martwych, ale żeby aż takiej?
No, to teraz już wiecie, dlaczego wywaliłem je, porąbałem i spaliłem. Może nawet nie uważacie, że jestem wariatem, bo nie jestem. Sami widzicie, że nie jestem.
Spróbuję jeszcze raz spotkać się z Anią i wszystko jej wytłumaczyć. Uwierzy, kiedy jej wyjaśnię, prawda? Musi mi uwierzyć. Musi.
Wiedeń 25.04.2003
koniec
28 sierpnia 2004

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Operacja „Wilczyca”
Jakub Wczasek

22 VI 2024

Eli przemknęła bezszelestnie i w przelocie chlasnęła młodego partyzanta. Hanys cofnął się, widząc jak pozbawiony futra stwór o wilczym pysku wyłonił się z ciemności i jednym szybkim uderzeniem szponiastej łapy zamienił szyję Maciusia w krwawą miazgę. Chłopak nie wydał najmniejszego dźwięku i z szeroko rozwartymi oczyma opadł na ściółkę.

więcej »
Ilustracja: Marcel Baron

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.