Dwójka ubożąt stojących na koszu z brudną bielizną bez namolnych próśb uniosła ręce do góry. Oba krasnoludki w prawicach trzymały po skarpetce.
– Cerujemy dziury – powiedział szybko jeden, zauważając ów fragment odzieży w ręce.
– Tak, tak, tak! – bystro przytaknął drugi z głupim uśmiechem na twarzy. – On ma brzytwę! On ma brzytwę! – wycedził przez zęby do kompana.
Ockham, czyli strachy na Lachy
Dwójka ubożąt stojących na koszu z brudną bielizną bez namolnych próśb uniosła ręce do góry. Oba krasnoludki w prawicach trzymały po skarpetce.
– Cerujemy dziury – powiedział szybko jeden, zauważając ów fragment odzieży w ręce.
– Tak, tak, tak! – bystro przytaknął drugi z głupim uśmiechem na twarzy. – On ma brzytwę! On ma brzytwę! – wycedził przez zęby do kompana.
Piotr Stawowiak
‹Ockham, czyli strachy na Lachy›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % ![](/3_1/wykresik.gif) |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Piotr Stawowiak |
Tytuł | Ockham, czyli strachy na Lachy |
Opis | Autor pisze o sobie: Student psychologii i członek-korespondent Instytutu Patafizyki w Ingolstadt. W najbliższej przyszłości planuje stworzyć neognostycką religię opartą na pismach Philipa K. Dicka oraz napisać opowiadanie „Pierre Menard, autor Don Kichota”. |
Gatunek | groza / horror, humor / satyra, realizm magiczny |
Pod łóżkiem było przytulnie – ciepło, duszno i ciasno – tak jak Bobo lubiło najbardziej. Na zewnątrz panowała jeszcze straszliwa jasność, a niczego nieświadome nóżki w czerwonych rajtuzach żywo biegały po dywanie.
– Krk – cichuteńko odezwało się Bobo.
Przymknęło wielkie, żarzące się fioletem ślepia, by nie męczyć ich elektrycznym światłem. Czekało.
Ocknęło się dopiero, kiedy coś cięższego zaszurało o dywan. Dwie duże stopy w zielonych, wytartych papuciach stanęły obok drobnych nóżek w rajtuzach.
– Jeśli nie pójdziesz zaraz spać, to przyjdzie potwór i cię zje! – powiedziała istota w kapciach.
– Ale ja się jesce bafię! – odparł dziecięcy głos.
– Krk.
– Jest już późno. Prąd kosztuje. Do łóżka!
– Ale babciu… – Był to głos zwiastujący nadchodzący płacz.
– Krk.
– Nie będziemy dyskutować! Kładź się spać, bo już gaszę światło!
Ten w rajtuzach skoczył na łóżko.
– Nie gaś jesce! – prosiło.
– Krk.
– Jesteś już dużym chłopcem, musisz się wreszcie nauczyć zasypiać po ciemku.
– Krk. Krk.
– Ale potfoly!
– Krr…
– Nie ma żadnych potworów. Kiedy przestaniesz wierzyć w te bajki?
– Krk!
Światło zgasło. Papucie zaszurały o dywan. Drzwi trzasnęły.
Bobo wyszczerzyło kły.
– Krk. Krk – zacharczało.
Wolno, napawając się swoją bezkarnością, wysunęło spod łóżka długie, przypominające gałęzie palce. Wbiwszy żelazne pazury w dywan, wyciągnęło na wierzch nabrzmiałe nocnymi lękami cielsko – ohydny, niby to ptasi łeb z dwoma koźlimi rogami i szczęką pełną żółtych kłów, tłusty tułów pokryty włosem i łuską, sflaczałą parę nietoperzowych skrzydeł, jedną, ale za to olbrzymią nogę zakończoną kopytem i wijący się jak żmija, kolczasty ogon.
Potwór stanął na środku pokoju, wśród rozsypanych po podłodze żołnierzyków, samochodzików i kredek. Pazurem przejechał po szybie, robiąc upiorny zgrzyt. Ogonem rozbił ułożoną w kącie pokoju wieżę z klocków.
– Krk! Krk! – zakaszlał, podskakując w stronę łóżka.
– Krk! Krk! – Pochylił się nad dygoczącym, usypanym z pierzyny, prześcieradła i poduszki kopcem.
– Krk! Krk! – Rozwarł dziób, nastroszył sierść, pióra i łuski.
– Krk! Krk ! – Złapał za pościel i pociągnął.
– Krrr? – stęknął.
Pod pierzyną nie było dziecka. Był starszy mężczyzna z zielonymi, wytartymi papuciami na stopach i z czerwonymi rajtuzami nasuniętymi na ręce. Prócz tego na głowie miał czarną piuskę, na piersi leżał mu duży krzyż na łańcuchu.
– A cemu mas takie fielkie ocy, babciu? – zapytał dziecięcym głosem, jednocześnie machając rękami w rajtuzach. – Po to, żeby ciebie lepiej widzieć, wnusiu! – odparł głosem staruszki, poruszając stopami w kapciach.
Potwór czym prędzej zakrył ślepia łapskami.
– Nie ze mną te numery, Bobo. Dalej cię widzę – oświadczył człowiek.
Bobo wyjrzało jednym okiem zza palców.
– Kim ty jesteś? – zapytało poirytowane.
– Jestem Ockham, Posępny Księgowy – odparł mężczyzna, wstając z łóżka.
– Ten Posępny Księgowy? Ten, który dniem i nocą czuwa nad ekonomią bytów, bezustannie tropiąc i dzieląc byty w tym świecie zbędne?
– Tak mam napisane na laurce od Jego Omnipotencji – odparł skromnie Ockham.
– Więc mnie wreszcie wytropiłeś, stary kontysto! – zawyło Bobo. – Wytropiłeś i przechytrzyłeś!
– Czuję się jednak w obowiązku oddać ci honor, gdyż było to jedno z moich najtrudniejszych poszukiwań. Zgrabnie myliłoś tropy – mówił Posępny Księgowy, zsuwając rajtuzy z rąk. – Musiałem użyć całej mojej bezwzględnej inteligencji, by wymyślić ten błyskotliwy plan zasadzki!
– Wywiodłeś mnie w pole – wymamrotało Bobo. – A teraz będziesz chciał mnie podzielić tą twoją sławną brzytwą!
– Nie, ja… – zaczął Ockham, ale nie dokończył.
– Ale mnie nie dorwiesz! – zaryczało Bobo, błyskawicznie odwróciło się i skoczyło ku drzwiom.
Ockham próbował złapać je za ogon, ale nie zdołał, potykając się przez ciut za duże kapcie.
Posępny Księgowy zbadał wszystkie pokoje, korytarze i pawlacze w domu w poszukiwaniu Bobo. Potwora nigdzie nie było. Pozostało tylko jedno miejsce, w którym Bobo mogło się ukryć – łazienka.
Zanim Ockham nacisnął klamkę, przystawił ucho do drzwi.
– Zostawże to, świrku! – piszczał cieniutki głosik.
– Czemu? Czemu? – odpowiedział mu basowy ton. – Co ci się znowu nie podoba?
– Nie widzisz?! Nie widzisz, psisyneczku, że to jest zielone?!
– I co, że zielone?
– Zostaw zieloną. Weź tę nową, ciemnogranatową!
– A czemu nie zieloną? – zapytał bas.
– Bo właśnie o to nam chodzi, idiotku, żeby tylko pary zielone zostały!
– Dlaczego?
– No bo…
Posępny Księgowy już się tego nie dowiedział. Jak na złość, drzwi do łazienki otworzyły się i Ockham wleciał do środka. Aby nie stracić reputacji, przeturlał się kilka razy jak komandos, po czym skoczył na nogi i wyciągnął zza pazuchy brzytwę.
Dwójka ubożąt stojących na koszu z brudną bielizną bez namolnych próśb uniosła ręce do góry. Oba krasnoludki w prawicach trzymały po skarpetce.
– Cerujemy dziury – powiedział szybko jeden, zauważając ów fragment odzieży w ręce.
– Tak, tak, tak! – bystro przytaknął drugi z głupim uśmiechem na twarzy. – On ma brzytwę! On ma brzytwę! – wycedził przez zęby do kompana.
– Widzę. My dobre, my robotne…
– Hej-ho, hej-ho, do pracy by się szło – zaśpiewał sąsiad z paniką coraz bardziej panoszącą się na jego twarzy i w nutach.
Drugi nagle padł na kolana i bijąc się w pierś, zaczął jęczeć:
– Ale co nam zostało?! No co?! Gdyby przynajmniej koń był, pleść by mu można warkocze. Ale konia nie ma! To co mamy robić?!
Ockham bez pośpiechu schował brzytwę. Omiótł spojrzeniem całe pomieszczenie, nie zatrzymując dłużej wzroku ani na wannie, ani na umywalce, muszli klozetowej czy szafce z lustrem.
– Gdzie ono jest? – zapytał srogim głosem.
Ubożęta popatrzyły po sobie.
– Ja nic nie wiem, nie znam, nie orientuję się, zarobiony byłem – rzekł jeden.
– Hej-ho, hej… – zaczął śpiewać drugi, ale szybko zgasł, widząc wyraz twarzy Ockhama.
– Wiecie z kim macie do czynienia? Słyszeliście o Posępnym Księgowym?
Oba krasnoludki momentalnie zbladły. Niemal w tym samym momencie dwie łapki skierowały się w stronę sedesu.
Posępny Księgowy podszedł w stronę bielącego się światłem księżyca klozetu.
– No to miłego wypełniania sprawiedliwości – rzucił szybko jeden z krasnoludków, zanim nie zniknął za drzwiami ze skarpetką ukrytą pod serdakiem.
Ockham, który wiedział, co to jest ironia (wiedział, że jest to gatunek krzewu owocującego małymi, ciemnymi jagodami), zasalutował i rzekł:
– Przede wszystkim obowiązek, dopiero później przyjemność.
Stanąwszy nad muszlą, zapukał w nią. Nikt się nie odezwał, więc uniósł klapę.
– Bobo, wiem, że tam jesteś! Wychodź! Nic się nie bój, nie przychodzę ciebie podzielić. Twoje podanie o adopcję zostało pozytywnie rozpatrzone. Teraz musisz tylko podpisać dokumenty, które przynoszę i przestaniesz być bytem zbędnym! Bobo!
Woda w sedesie zabulgotała, w tym samym momencie za oknem rój lelków kozodojów rozpoczął upiorne pyrkotanie. Bąble stawały się coraz większe i większe, aż z olbrzymim pluskiem z rur kanalizacyjnych w górę wyskoczyło coś, co można byłoby opisać jedynie posługując się takimi słowami jak: nieopisane, macka, przerażające, błocko, groza oraz kilkoma zwrotami, które z powodu deficytu samogłosek nie są w stanie przeciskać się przez ludzkie gardło.
Ockham odskoczył w tył, unikając o włos ohydnej fontanny szlamu i błocka. Sam widok wijącej się nieopisanej grozy, kazał jego ręce zacisnąć się na brzytwie.
– Ct… ct…
– Nie męcz się – powiedział obcy, monumentalny głos w jego głowie – przyzwyczaiłem się już przez te eony, że nikt nie potrafi tego wymówić. Czemuż to zakłócasz mój spokój, ekonomisto? Czemu to budzisz tego, który nie jest umarły, gdyż może spoczywać wiekami?
– Szukam Bobo – odparł Ockham, sam zdziwiony swoją odwagą wobec Tego.
– Bobo?
Jego mackowatość donośnie beknęła, a z czegoś spomiędzy jej macek wyleciał jakiś przedmiot i uderzył w podłogę, tuż przed Księgowym. Był to zębaty dziób Bobo.
– Wybacz, ale nie wiedziałem, że to on. Nie przyglądam się za bardzo temu, co wchodzi do mojego siedliszcza. Mam ku temu powody.
– Wierzę.
– Bardzo cię zasmuciłem?
– Bobo dostało ubytowienie. Przestało być już bytem zbędnym. No i teraz mam manko – powiedział Ockham, całą pneumą czując gorycz niedopełnienia obowiązku.
– Przykro mi, ale to nie moja wina. Po co właziło?
– Nie jesteś niczemu winien… ale zaraz… zaraz… ty nie masz ubytowienia!
– Yyy – powiedział cyklopi głos w jego głowie, a wszystkie macki spróbowały naraz schować się w kanalizacyjnej rurze.
– Czekajże – Ockham uważnie rozejrzał się po pomieszczeniu, a nie zauważając żadnych trzecich bytów, kontynuował. – Ja nie mam jednego bytu, ty nie masz akredytacji…
– Znaczy… – jakaś nowa nuta w głosie Przedwiecznego świadczyła, że jego umysł rozpoczął pracę na pełnych obrotach – chodzi ci o to… o to, że… że chcesz mnie podzielić?
Posępny Księgowy przetarł twarz ręką, aby ta zachowała neutralny wyraz.
– Nie. Chodzi mi o to, byś tylko wziął pióro w jedną z macek i złożył tu podpis. O tutaj, obok tetragramu Szefa. Podpis mówię!… No, ostatecznie możesz siebie namalować…
![koniec](/img/i_koniec.gif)