Z pogardą patrzył na jego twarz niegoloną od wielu dni i brud za paznokciami palców nóg wystających z dziur ziejących z obuwia w zaawansowanym stanie rozkładu. I co takiego, do cholery, zobaczyły w nim psy, że go nie zjadły i pozwoliły mu nachodzić ten dom?
Mesjasz
Z pogardą patrzył na jego twarz niegoloną od wielu dni i brud za paznokciami palców nóg wystających z dziur ziejących z obuwia w zaawansowanym stanie rozkładu. I co takiego, do cholery, zobaczyły w nim psy, że go nie zjadły i pozwoliły mu nachodzić ten dom?
Aleksandra Stępień
‹Mesjasz›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Aleksandra Stępień |
Tytuł | Mesjasz |
Opis | Autorka pisze o sobie: Urodziłam się w 1972 roku. Z wykształcenia jestem renowatorem zabytków architektury. Piszę od wczesnych lat szczenięcych, aczkolwiek poważny autor zaczął się we mnie kształtować po 20tce. Pierwszy mój tekst został opublikowany w 1998 roku na łamach ogólnopolskiego miesięcznika – nazwy nie podam, gdyż gazeta już nie istnieje a ja wstydzę się, że kiedykolwiek miałam z nimi coś wspólnego. Ale to pozwoliło mi uwierzyć we własne siły. W kwietniu 2005 na antenie Polskiego Radia Pr.1 Krystyna Czubówna przeczytała obszerne fragmenty mojego opowiadania pt. „Tatuś”. A w październiku tegoż roku wydałam powieść pt. „Korzenie zła”.
Jestem autorką wielu opowiadań i nie tylko. Jednakże nie potrafię sprecyzować gatunku, do którego mogłabym zaliczyć teksty. Najzwyczajniej uwielbiam mieszać gatunki i jest to niejako mój znak firmowy. Na ogół moje prace stwarzają wrażenie obyczajowych, ale zawsze gdzieś w tle „wkręca” mi się jakiś element niesamowitości z pogranicza fantasy, horroru, mistyki, science fiction etc. Ale nie zawsze tak jest. Wspomniany „Tatuś” jest historią prawdziwą i nie ma w nim żadnych udziwnień. |
Gatunek | realizm magiczny |
„Dlatego i wy bądźcie gotowi, gdyż Syn człowieczy przyjdzie o godzinie, której się nie domyślacie.”
Ewangelia według św. Mateusza 24,44
Drogą przemknęła osiemnastokołowa ciężarówka, wzniecając tumany kurzu. Zaryczała klaksonem przypominającym syrenę okrętu i zniknęła w oddali.
Wędrowiec obejrzał się przez ramię, pokręcił głową i ruszył przed siebie. Nie wyglądał wytwornie. Z pewnością nikt nie wpuściłby go na salony.
Długie, przetłuszczone włosy opadające na ramiona nierównymi, pozlepianymi strąkami prawdopodobnie nigdy nie miały kontaktu z szamponem. Krzaczaste, zrośnięte brwi i gęsta szczecina poniżej linii nosa czyniły jego twarz surową i jakby nieokrzesaną. W błękicie tęczówek skrywał się lód. Po właścicielu takiej fizjonomii można było spodziewać się wszystkiego.
Równie katastrofalnie rzecz miała się z garderobą Wędrowca, nastręczającą skojarzenia z włóczęgą, kloszardem bez stałego miejsca zamieszkania, sypiającym gdziekolwiek. Znoszona, poplamiona kurtka okrywała wychudzone ciało, a wystrzępione spodnie z łatą naszytą na kolano znakomicie harmonizowały z rozpadającymi się butami i bosymi stopami.
Przystanął na wzgórzu, jakby na coś czekał. Przejechał palcami po zarośniętym policzku i otrzepał nogawki z kurzu pozostawionego przez mknącą ciężarówkę.
Zadrżał pod wpływem nagłego podmuchu wiatru i skurczył się, jakby zmniejszenie powierzchni ciała mogło ochronić go przed zimnem. Wprawdzie listopadowe słońce ogrzewało mu plecy, ale trawę pokrywały jeszcze niewielkie placki szronu, co samo w sobie potęgowało wrażenie chłodu.
Przykucnął pod przydrożnym drzewem i zapatrzył się w panoramę miasta rozlokowanego w dolinie i rozrastającego się na sąsiadujące pagórki. Miał nadzieję, że okaże się równie gościnne, jak poprzednie przystanki w jego wędrówce.
Stefan zaparkował samochód po drugiej stronie ulicy, na wprost głównego wejścia do kościoła pod wezwaniem Świętej Trójcy. Spojrzał w lusterko i niezadowolony z widoku przygładził włosy ręką.
– Cholerny fryzjer – powiedział do odbicia w minizwierciadle.
Nie podobał mu się ostatni trend, najnowszy krzyk mody wieńczący jego głowę. No, ale czego się nie robi dla piorunującego wrażenia na kontrahentach? Musiał ciągle udowadniać wszystkim, że go na to stać. Samochód, w którym siedział, też był dowodem zamożności i symbolem błyskotliwej kariery.
Wysiadł i przyklepał klapy garnituru wystające spod rozpiętego płaszcza. Zerknął na buty. Na miękkiej, skórkowej powierzchni przycupnął pyłek kurzu. Wyjął z kieszeni chusteczkę i starł z noska drobinkę z roztoczami.
Na srebrnej masce pojazdu wyprodukowanego przez koncern Mercedes-Benz igrały promienie południowego słońca. Z uwielbieniem i czułością przejechał dłonią po lśniącym, wywoskowanym lakierze.
Czuł na sobie dziesiątki zazdrosnych oczu. I o to chodziło. Kochał to uczucie. Tłumy spieszące do kościoła zawsze tak na niego patrzyły. Udając, że nic go to nie obchodzi, nonszalancko przeszedł przez jezdnię i wszedł na szerokie schody prowadzące do kruchty.
W powietrzu unosił się zapach kadzidła, mirry i, jeden Bóg raczy wiedzieć, czego jeszcze. A poza tym nos drażnił stęchły zaduch typowy dla kościelnych wnętrz, którego nikt w żaden sposób nie potrafił wytępić i przypuszczalnie nawet się nie starał.
Teresa chrząknęła, zasłaniając usta ręką. Usunęła z gardła coś, o czym wolałaby nie myśleć i z ulgą odetchnęła.
Siedziała na brzegu ławki, tuż przy przejściu przez nawę główną. Był to doskonały punkt obserwacyjny i świetne miejsce do zademonstrowania futra z lisów. Nie szkodzi, że z piękną dziurą wyżartą przez mole. Wystarczy nie machać ręką i nikt nie zauważy ubytku.
Rozejrzała się na boki. Otaczały ją nobliwe, pomarszczone matrony zasuszone przez uciekający czas, obracające w palcach paciorki różańców. Ciekawe, czy one naprawdę się modlą, czy tylko nie mają czym zająć tych kościstych palców? – przyszło jej do głowy. Omal się nie zaśmiała. Z trudem się pohamowała.
Przeniosła wzrok na zamknięte tabernakulum, potem na ołtarz nakryty białym obrusem, by wreszcie skupić go na tralkach odgradzających motłoch od jego świątobliwości księdza proboszcza. Błądziła oczami po krągłościach, wypukłościach i wklęśnięciach barokowych balasek ozdobionych liśćmi winogron.
W tłumie ludzi, gdzieś z tyłu, nastąpiło niewielkie poruszenie. Ktoś przedzierał się przez ciżbę niczym średniowieczny taran. Łokcie wystawił na boki, zwiększając bolesną dawkę kuksańców, rozdawanych szczodrze to tu, to tam.
W końcu znalazł się w zasięgu wzroku Teresy. A, to ten bubek od srebrnego mercedesa – pomyślała. Często widziała go na niedzielnych mszach i, doprawdy, nie miała pojęcia, po co on na nie przychodził. Być może chciał się pochwalić nowym zapachem wody kolońskiej, której używał w nadmiarze. Ale z powodzeniem mógł to robić gdzie indziej, na przykład w ekskluzywnej restauracji lub w multikinie. Tu, w kościelnej nawie, tylko rozpraszał uwagę zgromadzonych i odciągał myśli od nabożnego skupienia.
W zakrystii zrobiło się wyjątkowo ciasno. Grupka ministrantów z ożywieniem dyskutowała o szkolnych kłopotach, zakładając w międzyczasie nieskazitelnie białe komże.
Ksiądz proboszcz otworzył drzwiczki szafki stojącej w kącie i zapuścił rękę w głąb paczki chipsów o smaku cebulowym. Wiedział, że grzeszy. Nie powinien teraz nawet myśleć o jedzeniu, a jednak nie mógł się powstrzymać, oprzeć pokusie. Rzeczą ludzką jest grzeszyć – usprawiedliwił się w myślach. – Człowiek jest istotą niedoskonałą.
Z ustami pełnymi słonych chrupek wysłuchał niewybrednego dowcipu o zakonnicach obrazowo opowiedzianego przez najstarszego ministranta, dwudziestoletniego Marcina.
– Wchodzi przełożona klasztoru do refektarza pełnego pingwinów i mówi: – Siostrzyczki, dziś na śniadanie będzie kiełbasa. – Hura! – krzyczą panie w habitach. – Ale w plasterkach. – Buuu…! – odpowiadają.
Ksiądz parsknął śmiechem, plując chipsami dokoła.
– Musimy już iść – powiedział chłopcom, choć wcale nie było mu spieszno do wypełniania duszpasterskich obowiązków.
Miał problem. Żart rozbawił go do tego stopnia, że co chwilę ogarniała go wesołość, której nie umiał ukryć. Napominał się pod nosem:
– Nie śmiej się, bo ludzie patrzą. Skup się na czymś poważnym.
Jednak dowcip ciągle powracał, niszcząc całą surową maskę nałożoną na twarz. Usilne starania zachowania powagi tylko pogłębiały nawroty śmiechu.
Ministranci patrzyli na duszpasterza w fioletowym ornacie niezdecydowani, co począć. Rzadko mieli okazję do obserwacji jego całkiem ludzkich odruchów. Najczęściej mieli do czynienia z niewzruszonym kawałem granitu wyposażonym w cielesną powłokę.
– No dobra chłopaki! – Marcin zaklaskał w dłonie. – Koniec zabawy.
Wszyscy gęsiego opuścili zakrystię. Dzwonek obwieścił rozpoczęcie mszy. Organista uderzył w klawisze instrumentu i zaintonował pieśń.
Srebrny mercedes zwolnił przed bramą kutą w misterne wzory przez znanego i cenionego kowala. Długie szpikulce sterczące w niebo skutecznie broniły dostępu nieproszonym gościom. W głąb posiadłości prowadziła aleja wysadzana platanami. Stare drzewa zwieszały nisko poskręcane gałęzie. Latem gęste liście tworzyły ocieniony korytarz.
Stefan opuścił szybę i wycelował pilotem w czerwony czujnik, który natychmiast uruchomił mechanizmy otwierające bramę.
Samochód miękko potoczył się po asfalcie. Przed maską przebiegły cztery czarne dobermany i jeden brązowy, po czym zniknęły pomiędzy drzewami.
– Dobre pieski – rzucił Stefan.
Zatrzymał się na owalnym podjeździe otoczonym krzewami róż. Wysiadł z pojazdu i zapatrzył się na budynek górujący nad nim jak szesnastowieczny bastion. Fasada w kremowym odcieniu przypominała klasycystyczny pałac, jednakże odbiegała od ówczesnych rozmiarów – była znacznie mniejsza. Dach pokrywały klinkierowe dachówki odbijające oślepiające promyki wysyłane przez najbliższą Ziemi gwiazdę.
Wszedł do przestronnego holu i odwiesił płaszcz.
– To ty? – Z salonu dobiegł piskliwy głos żony.
Nie kochał jej. Nawet nie mógłby powiedzieć, że ją lubi. Była zaledwie reprezentacyjnym – ze względu na oszałamiającą figurę – dodatkiem do wyposażenia domu. Ale znakomicie gotowała i była rewelacyjna w łóżku, więc stanowiła opłacalną inwestycję.
– To ja – odpowiedział, zakładając kapcie.
Miał zamiar nadrobić zaległości w czytaniu codziennej prasy, lecz Myszka pokrzyżowała mu plany. Ledwie przekroczył próg pokoju, dopadła go, wieszając mu się na szyi, oplatając nogą w pasie i sięgając ręką w okolicę rozporka. Była zachłanna, wiecznie nienasycona i spragniona. Czasem zaskakiwało go jej zwierzęce niezaspokojenie.
Też się tak nazywam jak pani. :)
xD Niech Stępnie trzymają się razem.!